Nasze oczy wygwieżdżone
wypaliły się straszliwie.
Mówią cicho i bezczynnie
patrząc w cztery ściany siwe.
A my grzeczni do przesady:
nocy się lękamy wiecznej,
tej ojczyzny ostatecznej,
gdzie mieszkają czerwie żywe.
Obok głowy skołatanej
stoi wazon, kwiat się kłania
i pęsetą czarodziejską
sięga w głąb, gdzie udręk rana.
Teraz wezwij kwiat, lekarza,
zwierz się, zbóju, zwierz, poeto,
jeśliś strzelał z pistoletu
dla zabawy w różę samą!
Tam wciąż mysia bieganina,
tu do łóżka przygwożdżeni
zakładamy republikę
schorowanych ludzkich cieni.
Twój szum wzrasta, niepewności,
gdy gorączka nas pokryje
i w koszuli aż po szyję
zamajaczy ciała drżenie.
Z waty zimy, z jej koronek
strasznych, kiedyż się wyrwiemy?
Jakież każe przeznaczenie
leżeć nam, wciąż leżeć niemo?
Czy to kara, czy też próba?
Nożem wbitym po rękojeść
badam mego ciała boleść
pojednany z gwiazdą, z ziemią.
I daremnie. Serce bije
skute stalą zapytania.
I tętnimy, i ty, życie,
opuszczone się odsłaniasz
na pagórkach rozżarzonych,
i od świerszczy, od gorączki,
od spódniczek szeleszczących
w tej pokorze wojowania.
I nie liczcie, przyjaciele,
wypalonych moich krwinek,
jeśli chcecie mnie powitać,
byczym mnie napójcie winem.
We mnie, na zasłonie dzikiej
tańczy śnieg – fatamorgana:
życie, gra twoja kościana:
jakże wciąż o tobie śnimy.
László Nagy
przełożył Tadeusz Nowak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.