piątek, 4 kwietnia 2025

O astrologii w interpretacji Eliadego i Jüngera ...


Spojrzenie na rozgwieżdżone niebo objawia człowiekowi granice jego wiedzy i władzy. (Ernst Jünger)

* * *

Od czasu do czasu dostaję elektroniczną pocztą powiadomienia od kierowanej przez Wojciecha Jóźwiaka AstroAkademii (zob.taraka.pl) zapraszające mnie do wzięcia udziału w kursie astrologii dla początkujących, na których poznam znaczenie takich pojęć jak: osie horoskopu, czyli ascendent i descendent, Medium Coeli i Imum Coeli, punkty kardynalne ekliptyki, synastrie i punkty harmoniczne pięciokrotne i siedmiokrotne. Poznam też cykle planet i ich zastosowanie w astro-prognozach. Nauczę się badać własne urodzeniowe kosmogramy, określać swój typ planetarny, zodiakalny, osiowy, poznam własne życie nawleczone na cykle Saturna, Jowisza, Urana. Taka auto-astrobiografia, gdy się ją pamięta, staje się podręczną, noszoną w głowie „Wielką Księgą Cykli i Tranzytów”,

Mimo iż opłata za kurs nie jest zbyt wygórowana, raczej się nie zapiszę, „Wielkiej Księgi” w głowie dźwigał nie będę, uważam bowiem, że astrologia wyrażająca odczucie kosmiczno-metafizycznego determinizmu ma sens tylko wówczas , jeśli rozpatrywać ją w kontekście dawnych systemów metafizyczno-kosomologicznych, zakładających „boską naturę ciał niebieskich”. Gwiazdy i planety są siedzibami boskich istot wpływających na los człowieka – tak należy rozumieć zdanie – „ los człowieka jest zapisany w gwiazdach”. Chyba żadnemu astrologowi dawnych epok nie powstała w głowie myśl, że materialne ciała niebieskie poruszające się w odległych częściach uniwersum w jakikolwiek sposób wpływają na świadomość i los człowieka.

* * *

Analizując symbolikę gwiazdy u Nietzschego niemiecki autor Joachim Köhler przypomina:

„Swych uczniów Pitagoras nauczał o »nieśmiertelności duszy«, z którą wiązała się »boska natura ciał niebieskich«. Także jego uczeń Alkmajon »uznaje gwiazdy za bóstwa, gdyż mają dusze«. Owe »boskie« istoty, twierdzi Arystoteles, charakteryzując wiarę pitagorejską, »znajdują się w ciągłym ruchu: Księżyc, Słońce, gwiazdy i całe niebo«. A nad wszystkim, co ziemskie i niebiańskie tronuje harmonia, piękno, dające się wyrazić liczbami”. (Köhler, Tajemnica Zaratustry. Fryderyk Nietzsche i jego zaszyfrowane przesłanie. Biografia , przeł. Wojciech Kunicki, Wrocław 1996, s.349)

Można powiedzieć, że współczesna materialistyczna astrologia jest zeświecczoną wersją astrologii metafizyczno-duchowej: po opuszczeniu gwiazd przez bogów, taktuje ona je tak, jakby nadal tam byli.

* * *

Na parareligijną funkcję astrologii zwracał uwagę Mircea Eliade, który pisał, że gdy człowiek odkrywa, iż jego życie jest związane ze zjawiskami na niebie, jego egzystencja nabiera nowego znaczenia. Nie jest on już po prostu zwykłą, bezimienną jednostką, wrzuconą w absurdalny i pozbawiony sensu świat:

    Horoskop przydaje mu nowej godności, pokazuje, jak mocno i głęboko związany jest on z całym Wszechświatem. To prawda, że jego życie jest zdeterminowane przez ruchy gwiazd, jest to wszakże rodzaj determinacji niezrównanie wielkiej i wzniosłej. Jakkolwiek w ostatecznym rachunku jesteśmy marionetkami pociąganymi za niewidzialne sznurki i sznureczki, to przecież stanowimy część gwiezdnego świata. Ponadto kosmiczna predeterminacja naszego istnienia jest tajemnicą; oznacza to, że Wszechświat kręci się według ustalonego z góry planu, że ludzki żywot i sama historia dzieją się wedle jakiegoś schematu i stopniowo zdążają do jakiegoś celu. Jego sens pozostaje ukryty bądź też przekracza zdolność ludzkiego rozumienia, ale przynajmniej nadaje on jakieś znaczenie Kosmosowi, uznawanemu przez większość uczonych za wynik ślepego trafu, człowiecza zaś egzystencja […] uzyskuje jakiś sens. […] Stosując się do wskazówek swojego horoskopu człowiek czuje się w harmonii z Wszechświatem. […] Jednocześnie – świadomie bądź nie – przyjmuje za oczywiste, że, jakkolwiek całkowicie niezrozumiały, w każdej chwili rozgrywa się wielki kosmiczny dramat, w którym on, człowiek, ma jednak jakiś swój udział. A więc — nie jest czymś niepotrzebnym.

(Eliade, Okultyzm, czary i mody kulturalne przeł. Ireneusz Kania, Kraków 1992, s.71 )

* * *

W 1959 roku Ernst Jünger opublikował zbiór esejów An der Zeitmauer (Przy murze czasu), w którym – zwłaszcza w części Czas mierzalny i czas losu. Myśli nie-astrologa o astrologii – poświęcił uwagę astrologii, wzrostowi jej popularności, interpretowanemu przezeń jako oznaka budzenia się nowych sił duchowych w epoce Robotnika, epoce postliberalnej, postmieszczańskiej, ba, posthistorycznej, kiedy człowiek historyczny nie jest już miarą wszechrzeczy, ponieważ rozwój i osiągnięcia techniki przezwyciężyły go. Jak pisał Jünger:

„Jeśli teraz w obliczu prób włączenia nowych, kosmicznych elementów do historii ludzkości, wyraża się opinię, że w ten sposób historia jako przedmiot nauki zostaje zniszczona, to jest to słuszne – należałoby jednak rozważyć, czy potrzeba takiego włączenia nie koresponduje z już zaistniałym zniszczeniem, mianowicie zniszczeniem historycznego, w tradycyjnym sensie, świata”.

Jünger przeciwstawia czas mierzalny, którym operują nauki przyrodnicze, astrologicznemu czasowi losu, przeciwko któremu od dawien dawna protestowali teologowie, filozofowie a w końcu naukowcy-przyrodoznawcy. Oczywiście, astrologia nie jest nauką, jej siła polega nie na tym, że ucieleśnia zasady współczesności, ale że im zaprzecza, dlatego astrolog broniący swojej sztuki jako nauki , argumentuje nie na tym polu , gdzie jest najsilniejszy. Jünger podkreśla, że nie ma potrzeby uznawania tego w astrologii, dzięki czemu przyciąga ona tak wielu ludzi, czyli jej twierdzeń i przepowiedni, aby dostrzec głębsze znaczenie faktu, że w XX wieku astrologia wdziera się w życie codzienne.

Astrologia dysponuje kosmicznym cyferblatem podzielonym jakościowo, nie kawałkującym abstrakcyjnego czasu równomiernie i monotonnie, ale na którym godziny następują po sobie, jednak nie są identyczne – i na którym kolejno pojawiają się potężne, ufundowane głębiej, obrazy. W astrologii ludzie i ludzkość pozostają w kosmicznych zależnościach. Ludzka egzystencja odniesiona zostaje do ruchu, który jest niezależny od woli i od innych wielkości typu rasa czy to, co dziedziczne; z ruchem tym łączy się ona wyłącznie poprzez miejsce i godzinę wstąpienia człowieka w świat.

Właśnie to powiązanie ulotnej daty losu z niewzruszalnym chodem zegara kosmicznego, którego odbiciem jest horoskop, nadaje astrologii, zdaniem Jüngera, specyficzny powab. Nie ten świat i jego dobra, ale gwiazdy określają właściwe domostwo człowieka. Ma on jeszcze sklepienie ponad sobą, tam powracają stałe i ruchome, matematycznie obliczalne znaki. Już w samym przypuszczeniu, że los istnieje, leży – niezależnie od szczęścia i nieszczęścia, jakie może przynieść – wielka pociecha.

* * *

Nie dającą się wyrugować i chętnie akceptowaną potrzebą człowieka jest najwyraźniej poczucie, że jego czyny, dzieła i spotkania znaczą coś jeszcze innego, niż się to powszechnie sądzi, że odzwierciedlają się w nich wielkie moce dając im w lenno sens. Im większy obrót, im bardziej gorączkowa dynamika, im bardziej życie staje się wielkomiejskie, techniczno-abstrakcyjne, tym dobitniej uwidoczniać się musi ta potrzeba. Uwidocznia się to zwłaszcza wówczas, gdy dochodzi do kryzysów lub nawet do katastrof, zagrażających technicznemu optymizmowi lub wręcz go niwelujących. (Ernst Jünger, An der Zeitmauer, przeł. Wojciech Kunicki)

* * *

W książce Zwischen Biomacht und Lebensmacht. Biopolitisches Denken bei Michael Foucault und Ernst Jünger (Bielefeld 2021) jej autor Nasser Ahmed zgadza się z Jüngerem, że liberalne abstrakcje typu wolność czy równość nie były niczym innym jak retoryką władzy i stanowiły preludium do niwelacji, które to dopiero umożliwiły powstanie katowni XX wieku. Mieszczańska obietnica postępu poprzez mobilizację w organizmach narodowo-państwowych z materialistyczną dialektyką w tle zwiodły ludzkość na manowce i doprowadziły do wielkich katastrof. Pojawia się jednak pytanie, czy


organiczno-konstruktywny postęp sił prometejskich, który w coraz większym stopniu doznaje niepowodzeń, zakończy tylko obecną wysoką kulturę, czy też zagraża gatunkowi ludzkiemu jako całości?

Co nas czeka za „murem czasu”? Pożyjemy, zobaczymy. Dzisiaj widać wyraźnie, że prognoza Jüngera się sprawdza: dojście do „muru czasu” oznacza ostateczne domknięcie cyklu „demokratyczno-liberalnych” iluzji; poza murem czeka „inny czas”, „inna epoka”, „inny człowiek”. Na tym zasadza się apokaliptyczny, heroiczny optymizm Jüngera. Niechaj udzieli się i nam.

* * *

„Nie ma potrzeby przypominać zainteresowania Hitlera astrologią. W The Last Days of Hitler H.R. Trevor-Roper opowiada, jak Hitler i Goebbels, badając powtórnie swoje horoskopy, w połowie kwietnia 1945 wyczytali z nich zapowiedź wielkiego zwycięstwa na koniec miesiąca; później, w sierpniu, miało nastąpić podpisanie traktatu pokojowego. Jak wiemy, Hitler popełnił samobójstwo 30 kwietnia, armia niemiecka zaś złożyła broń 7 maja”. (Eliade, Okultyzm…, str.70)

Nie wydaje mi się, żeby Hitler był specjalnie zainteresowany astrologią, ponieważ obce mu były wszelkiego rodzaju „irracjonalizmy”, „mistycyzmy” czy pragermańskie fascynacje niektórych towarzyszy partyjnych, które tolerował jako ich „prywatne bziki”. Interesowała go nie astrologia, ale połączenie dwóch wielkich prądów ideowo-politycznych nowoczesności – socjalizmu i nacjonalizmu.

W książce Hitler. Selbstverständnis eines Revolutionärs (I.wyd. Hamburg 1987, 5. rozszerzone wydanie, Reinbek 2017) Rainer Zitelmann obala obraz Hitlera jako „reakcjonisty“ niechętnie akceptującego modernizację, czy wręcz – trudno o bardziej mylną opinię – pragnącego realizować utopię „reagraryzacji“, bo i takie absurdalne koncepcje mu przypisywano. Hitler „miał hopla” na punkcie techniki, był gorącym zwolennikiem nowoczesnego społeczeństwa przemysłowego, jeśli się czymś fascynował, to nauką i motoryzacją, wzorem do naśladowania była dlań wysoko zindustrializowana gospodarka USA: „pojmował siebie jako świadomego wykonawcę procesu modernizacji, którego cechami wyróżniającymi są uprzemysłowienie, technicyzacja i racjonalizacja”. (Zitelmann, s.378; zob. też Zitelmann, Narodowy socjalizm i moderna. Bilans tymczasowy [w:] Nazizm, Trzecia Rzesza a procesy modernizacji, wybór i opracowanie Hubert Orłowski, przeł. Maria Tomczak, Poznań 2000)

Warto na marginesie nadmienić, że w swoich pismach Hitler nie używał pojęcia „Trzecia Rzesza”; nie występuje też ono w Mein Kampf . Użył go tylko dwukrotnie w przemówieniach wygłoszonych na zjazdach partyjnych. Ponadto w okólniku datowanym na 13.06.1939 r. i podpisanym przez Bormanna kanclerz Hitler zakazał używania określenia „Trzecia Rzesza” (zob. Hans Maier, Hitler und das Reich, „Vierteljahrshefte fur Zeitgeschichte”, 2019 nr 4). Ponieważ zakaz już nie obowiązuje, każdemu wolno się „Trzecią Rzeszą” swobodnie posługiwać.

* *

Łączenie Hitlera z astrologią wpisuje się w okultystyczno-ezoteryczne interpretacje narodowego socjalizmu, które  od czasu ukazania się Świtu magów Pauwelsa i Bergiera w 1960 roku,  pokutują w pophistoriografii, oferowanej w dworcowych kioskach czy w supermarketach. Przypominam tu sobie Ezoteryczne korzenie nazizmu Marka Tabora, czyli Cezarego Michalskiego, z którym przed laty toczyłem spór na ten temat (zob. Nazizm, czyli germański New Age u władzy. Ezoteryczna wersja historii według Cezarego Michalskiego, „Nowe Państwo” 1998 nr 7 ).

* * *

Oczywiście nie jest wykluczone, że znalazłszy się w połowie kwietnia 1945 r., w doprawdy trudnej sytuacji politycznej, Hitler zapragnął zajrzeć w swoją przyszłość, a ponieważ jego eksperci, analitycy i progności zawiedli, sięgnął po sprawdzone metody astrologiczne. . Jednakże o wiele ciekawsze jest to, co – według obliczeń Wojciecha Jóźwiaka – mówi nam urodzeniowy kosmogram Hitlera i jego horoskop (zob. https://www.taraka.pl/adolf_hitler oraz https://www.astroakademia.pl/n20/chart_show.php?chart=137).

Okazuje się, że Hitler był uranikiem: urodził się z Uranem na ascendencie, w jego urodzeniowym kosmogramie widoczna jest potężna struktura pięciokrotna, pierścień kwintyli do którego należało aż pięć planet: Pluton, Neptun, Saturn, Jowisz i Księżyc. Kwintyle i ich pierścienie „grają jak trąbka” – są źródłem napędu i entuzjazmu. Życiorys wodza Rzeszy Niemieckiej idealnie wpisuje się w cykl Saturna. Wkrótce po przejściu Saturna przez następną oś urodzeniową, a dokładnie podczas przejścia przez urodzeniowe Słońce, Hitler dokonał najazdu na Polskę. Decyzja ta była zgodna z ogólnym schematem cyklu Saturna jako „wyruszenie w nieznane na niebezpieczne przygody”. Miał wtedy wsparcie od cyklu Saturn – Pluton, ponieważ planety te były w kwadraturze z idealną ścisłością -1°15′ i obie wpisane w urodzeniowy kosmogram Hitlera: Saturn na Słońcu i descendencie, a Pluton w Medium Coeli. Pluton chodził po urodzeniowym Medium Coeli Hitlera przez cały okres II wojny światowej.

Zatem wkrótce po przejściu Saturna przez następną oś urodzeniową, a dokładnie podczas przejścia przez urodzeniowe Słońce, Hitler dokonał najazdu na Polskę. O tym, co działo się tuż przed najazdem dowiemy się z tekstu Pawła Łepkowskiego „Demon, a nie ludzka istota” ( „Rzecz o Historii”, „Rzeczpospolita” 30 sierpnia 2024):

„Zachowało się kilka interesujących relacji z tamtych dni. Szczególnie ciekawe wydają się wspomnienia szwedzkiego dyplomaty Johana Birgera Dahlerusa. […] Dahlerus pozostał świadkiem negocjacji prowadzonych w kolejnych tygodniach w Kancelarii Rzeszy. Dzięki jego wspomnieniom wiemy, że od 26 sierpnia Hitler zachowywał się, jakby dostał amoku. Nieustannie zmieniał zdanie, mieszając ponure groźby z płaczliwym lamentem o pokój.[…] Jego monologi wykrzykiwane prawie zdartym głosem stawały się już tak bełkotliwe, że Szwed, choć doskonale znał niemiecki, nie był w stanie ich zrozumieć. […] Szwed podkreślał przy tym, że dyktator przeklinał wrogów i wieszczył ich unicestwienie, oczy wychodziły mu z orbit, a żyły nabrzmiewały na szyi. Hitler wpadł w szał. Krzyczał schrypniętym głosem, że wytępi do cna cały ten przeklęty naród polski. […] Szwed wspominał, że miał wrażenie, że stoi przed demonem, a nie ludzką istotą”.

Źródłową wartość relacji Dahlerusa, którego Łepkowski nieco na wyrost nazywa „szwedzkim dyplomatą” – był inżynierem i przemysłowcem – osłabia to, że opublikował ją po wojnie, kiedy Hitler już nie żył, jego polityczno-państwowy projekt legł w gruzach a zwycięska antyhitlerowska koalicja planowała nowy porządek światowy, do którego każdy musiał się jakoś dopasować.

Dahlerus widział w Hitlerze „demona”, Łepkowski do tej oceny się przyłącza, a nawet ją rozszerza interpretując go jako „obłąkanego demona” – tak można wnosić na podstawie redagowanego przezeń kwartalnika „Uważam Rze Historia”, którego tegoroczny czwarty numer ma temat przewodni „Hitler. Studium obłędu”. Należy jednak uwzględniać fakt, że nie wszyscy podzielają pogląd o „irracjonalizmie”, „demonizmie” i „obłędzie ” prezesa NSDAP. Na przykład Stefan Kisielewski w artykule z marca 1938 roku napisał: „Kult realizmu cechuje również w gruncie rzeczy i wodzów ideowych nacjonalizmu. Hitler i Mussolini – to w istocie potentaci trzeźwego rozumu politycznego”. (Kisielewski, Publicystyka przedwojenna, Warszawa 2001, s.126)

Kisielewski swoją ocenę sformułował jeszcze przed klęską Rzeszy Niemieckiej, natomiast brytyjski historyk Alan Bullock w opublikowanej w 1952 r. klasycznej pracy na temat kanclerza Niemiec Hitler. Studium tyranii widzi w nim z jednej strony fanatyka, ale z drugiej polityka „cynicznego i wnikliwego”. (...)

Cały artykuł na stronie Tomasza Gabisia→


„Sąsiedzi” Jacka Międlara opowiadającego historię ukraińskiego ludobójstwa na Polakach żyjących na Kresach

 


Wielki sukces ws. prawdy o Wołyniu! „Sąsiedzi” Jacka Międlara nomimowani do nagrody głównej!

„Sąsiedzi” i Jacek Międlar nominowani do nagrody głównej międzynarodowego festiwalu filmów w Wiedniu

1. odcinek serialu „Sąsiedzi” Jacka Międlara opowiadającego historię ukraińskiego ludobójstwa na Polakach żyjących na Kresach zyskuje wielkie uznanie za granicą. Jak poinformował twórca, „Sąsiedzi” zostali nominowani do nagrody głównej międzynarodowego festiwalu filmów w Wiedniu. Z kolei w Rumunii otrzymał Wyróżnienie Honorowe w prestiżowym festiwalu Eastern Europe Film Festival.

Prawda o Wołyniu na międzynarodowej arenie

Jacek Międlar poinformował na X, że pierwszy odcinek jego serialu „Sąsiedzi” został nominowany do nagrody głównej międzynarodowego festiwalu filmów w Wiedniu.

„1. odcinek (’Preludium’) mojego serialu dokumentalnego ‚Sąsiedzi. Ostatni Świadkowie ukraińskiego ludobójstwa na Polakach’ zakwalifikował się do FINAŁU i został NOMINOWANY do nagrody głównej w kategorii Najlepszy Film Dokumentalny na prestiżowym Międzynarodowym Festiwalu Filmów w Wiedniu (co roku festiwal odbywa się w innej stolicy państwa europejskiego)” – napisał Międlar.

„Nominacja oznacza także, że w obecności wielu producentów i reżyserów z Europy, odbędzie się seans 1. odcinka ‚Sąsiadów’, a to oznacza, że prawda historyczna zatoczy szerokie koło! Gala jest wyjątkowa w samej oprawie: sesje zdjęciowe na czerwonym dywanie, koncerty i ‚black tie dress code’ (obowiązkowy smoking). Jednak, co oczywiste, nie zaszczyty i trofea są priorytetem, ale możliwość wyniesienia serialu dokumentalnego, wspomnień Świadków i samej historii ukraińskiego ludobójstwa na Polakach na arenę międzynarodową” – czytamy dalej.

Następnie podziękował wszystkim wspierającym jego inicjatywę i podkreślił, że „to wydarzenie historyczne, pierwsza taka sytuacja, gdy polski film dokumentalny bez jakiegokolwiek wsparcia organizacji rządowych i pozarządowych, a zwłaszcza o takiej tematyce, został nominowany do NAGRODY GŁÓWNEJ w prestiżowym międzynarodowym festiwalu”.

„A pomyśleć, że – moim zdaniem – odcinek 2. będzie jeszcze lepszy… Co to się będzie działo. Niech świat poznaje prawdę! Jakie to smutne, gdy inne filmy otrzymują dotacje rządowe i pozarządowe w wysokości setek tysięcy, a nawet milionów złotych. Ba, wielu filmowców nawet palcem nie ruszy, zanim nie dostanie milionów z budżetu państwa. Ja, poza Waszym wsparciem, żadnych dotacji nie oczekuję” – zaznaczył Międlar.

„Ten film tworzę od 2019 roku – to wtedy zacząłem przeprowadzać wywiady ze Świadkami ukraińskiego ludobójstwa na Polakach, a w 2023 roku napisałem 2 tomy ‚Sąsiadów’” – napisał Jacek Międlar.

Rumunia poznała i wyróżniła historię o ludobójstwie

Oprócz tego serial o ludobójstwie Ukraińców dokonanym na Polakach został wyróżniony w Rumunii.

„Dziś [2 kwietnia – red. nczas] w Rumunii odbył się seans 1. odcinka mojego serialu dokumentalnego ‚Sąsiedzi. Ostatni Świadkowie ukraińskiego ludobójstwa na Polakach’. W seansie uczestniczyli filmowcy z krajów Europy Wschodniej i zwykli widzowie. A po seansie? Po sukcesie w międzynarodowym festiwalu w Wiedniu (nominacja do 1. Nagrody – finał za kilka miesięcy) mam ponownie dobre wieści! Tak, sukces w (oby pełne zwycięstwo ) to nie jest przypadek. Dam znać niebawem” – poinformował Międlar.

DC
https://nczas.info/

Patrz też Jak Niemcy bronili Polaków przed swołoczą z UPA →

czwartek, 3 kwietnia 2025

Na szczęście były w partii siły, co kres tej orgii położyły

 TOWARZYSZ SZMACIAK CZYLI WSZYSTKO DOBRE, CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY

(Fragment)


Straszny miał dzień towarzysz Szmaciak.

Ach, wprost odchodził od rozumu,

kiedy uciekać musiał w gaciach

ścigany wyzwiskami tłumu.

Zewsząd sypały się kamienie,

boleśnie bijąc go w siedzenie.

Na szczęście było —jak już wiecie —

tajemne przejście w komitecie.

Jeszcze ze strachu nie ochłonął,

a za nim już komitet płonął

i płonął W jego gabinecie

największy porno-zbiór w powiecie.


Wielka to strata! Bo, widzicie,

Szmaciak — koneser i esteta —

pozycje stamtąd wcielał w życie

na licznych schadzkach i baletach.

Lecz cóż tam slajdy! Pies je jebał!

Grunt, że się z tego sam wygrzebał!

Bo na cóż mu tam seks-figury,

gdy sam zamieni się w dym bury.


Teraz w swej willi siedzi Szmaciak.

już w spodniach w prążki,

a nie w gaciach,

owinął przy tym się szlafrokiem

i pije scotch z wiśniowym sokiem.

Pije, bo się straszliwie martwi

pod kątem własnym i przyszłości

i bardzo źle myśli o partii,

a kierownictwie w szczególności.


„Coś się ta ryba nam od głowy

zaczyna psuć, bo, rozumicie,

środek jest prima, dół jest zdrowy,

znaczy się: nie gra coś na szczycie.

Już drugi raz zawodzi góra.

Gdy krzyk się robi, dają nura!

A ty się tutaj gimnastykuj

z masami sam na sam na styku!

Wytycznych brak i pytam ja się,

a co z milicją jest w tym czasie!

Jak nie trza, to się wszędzie szwenda,

a tera znikła po komendach.

Już się pod gmachem motłoch zbiera,

na mieście straszny szum i draki,

a tu nikt ognia nie otwiera —

gdzie się podziały kabewiaki?

Pytanie, czyja to robota!

Bo coś mi się tak teraz widzi,

że w KC znów rewizjoniści

podnoszą łeb lub inni Żydzi.

Tak, niewątpliwie Żyd się zakradł

i teraz ciągnie gdzieś za sznurek!”

Tu Szmaciak znowu golnął scotcha

i na zakąskę zjadł ogórek.


„To już się psuje nie od dzisiaj!

Odkąd zgnoili Mieczysława,

a Franek tyż z tej puli wysiadł

zaczęła śmierdzieć cała sprawa.

Przez zemstę Żyd tak rozzuchwalił

to całe pierdolone chamstwo!

Cóż będziem tam dyskutowali!

Trza tylko widzieć fakty, jak są!

Przykłady? Są! Mój kumpel Zdzicho

nieletnią dorwał na balecie.

Stawiała się, więc dał w pyszczycho,

poza tym komilfo był. Wiecie.

Za to, że uniósł się troszeczkę,

dał jej rajstopy i bluzeczkę.

I co? Myślicie — koniec sprawy?

A skąd! Wzywają do Warszawy!

Taki tam rozdmuchali skandal,

że całkiem wykończyli chłopca,

bo musiał odejść z propagandy

i dziś jest u nas za kaowca!


I drugi przykład: Felczak, wiecie,

drugi sekretarz w Komitecie,

przez plener pruje swoim fiatem

z szybkością stu, jak zwykle. Raptem

na szosę włażą dwa bachory.

Więc stuknął je, bo byłby chory,

jeżeli zjechałby na boki.

Tam, proszę ja was, spad wysoki.

Zgniótłby przód sobie, zdarł błotniki.

Jaki się podniósł rejwach dziki!

Cudem nie poszedł do więzienia.

I nie uniknął przeniesienia.


I trzeci przykład: Wzięlim chamów

raz do nagonki na zające.

Patrzę: kumpel już sześć ustrzelił,

mój cham wałęsa się po łące!

Tak zdenerwował mnie chamisko,

że mi zwierzyny nie nagania,

żem doń wygarnął — ot i wszystko!

Wypadek podczas polowania!


Żebym go chociaż mocno zranił!

Lecz ja go tylko śrutem w tyłek!

Gdyby nie interwencja Tępy,

starliby mnie tam w proch i w pyłek!

Do czego doszło? Żeby szlachtę

przed sądy pozywały chłopy!

To cud, że jeszcze za koncesję

prywaciarz nam odpala hopy!”

Tu znowu golnął. Że się wkurwił,

poprawił trzema. Raz za razem.

We łbie mu trochę zaszumiało.

Jest, jak to mówi się, pod gazem.

Więc się rozrzewnił nad swą dolą:

„Za co, się pytam — woła —za co

wypróbowanym towarzyszom

tak złem za wierną służbę płacą?!


Chłopięciem będąc, ja w ZWM

ogniową przechodziłem próbę

i z narażeniem, na plebana

donosy przynosiłem UB.

Potem, gdy wciągnął mnie aparat,

szczególnie zaś referat rolny,

jakżem ofiarnie walczył z stonką,

sówką choinówką, żukiem polnym!

Także na polu rozkułaczeń

niemałe miałem rezultaty!

Twardo ściągałem kontyngenta:

kto nie chciał dać, to zara baty!

A później, kiedy zmienił kurs się,

to kto bez żalu i szemrania

do zjednoczenia PGR-ów

poszedł na szefa planowania?!

Z jakim to materiałem ludzkim

jam się użerał—cóż wy wiecie! —

zanim mnie Rysiek tuż przed Marcem

tu nie osadził na powiecie?!

Spokojnie było. Choć syjonizm

także zapuścił swe korzenie

i Pawlak, personalny w ZG,

był Żyd, choć się zaklinał, że nie!

Na ogół jednak szafa grała,

bo choć kombinat tutaj mamy,

nie było żadnych strajków w grudniu

i cały czas tyrały chamy.

Potem pod hasłem «Pomożemy!»

szukalim, wiecie, tych miliardów.

Niestety! Nic my nie znaleźli.

Przecie tu Pcim, nie wyspa skarbów!


A jak umieli my dla władzy

wpoić tu posłuch, respekt, miłość!

Do czerwca bieżącego roku

żadnych warchołów tu nie było!

Więc człowiek rósł i szedł do góry,

ukończył studia bez matury,

niejedno dostał odznaczenie.

I nagle — takie zaskoczenie!”


Szmaciak się znowu wkurzył wielce

i zaczerwienił się na karku.

Że widać było dno w butelce,

po „żyto” sięgnął więc do barku.

„Żyto” jest ostre. Gdy przez przełyk

przeszła mu tego „żyta” struga,

Szmaciak się jeszcze bardziej zeźlił

i teraz na całego ruga:


„Do kurwy nędzy! Wy ciapciaki!

Matoły, koły! Wy barany!

Do czegośta doprowadzili

ten nasz ludowy kraj kochany!

Ludzie, powiedzta, komu służem!” —

Tu straszny rzucił im epitet. —

„Kto słyszał — pytam — żeby motłoch

podchodził w Pcimiu pod Komitet?!

Co więcej, on go nawet spalił,

spalił go, mówię, żywym ogniem.

A mnie, sekretarzowi swemu,

ściągnęli kurtkę, jak i spodnie!

Kto tak rozbestwił tę hołotę?!

Ten foks ze Śląska —jakiż to wał!

Wiesiek, gdy raz mu zaszurali,

to on się chociaż konfrontował!

I gdyby Grzesiek zdołał jeszcze

te stocznie zbombardować, toby

motłoch nie właził nam na głowy

i człowiek czułby się bezpiecznie.

A tak, to aż się chamy trzęsą,

lecz nie ze strachu, a z wściekłości —

więc albo dajta im to mięso,

albo też im połamta kości!

Trzeba się na coś zdecydować.

Bo tak, to tylko można wściec się!

Proszę, ja mogę być leberał,

tylko wy o tym mnie powiedzcie!

Musi być jakaś dyrektywność,

nie to dreptanie w miejscu wieczne,

bo tak, to kadra się załamie,

co może stać się niebezpieczne.

Dzwonię ja dzisiaj do Maczugi —

Maczuga to komendant MO —

i go się pytam: «Co jest, Wacek?»,

a on mi pieprzy nie na temat!

No, moi drodzy, w tych warunkach pracować —

żałość to i smutek!

Cóż to, mam dla ich przyjemności

Ordona robić tu redutę?!

Przyszłość ja widzę całkiem czarno,

to może skończyć bardzo źle się…”.

Więc dla kurażu chlusnął w gardło,

tak wprost z butelki, ze dwie trzecie.

Coś jeszcze bredził, coś bełkotał,

ale powoli ostygł zapał.

I Szmaciak zsunął się z fotela,

rozdziawił gębę i zachrapał.


Śpi ciało. A tymczasem dusza

w mroczną krainę snu wyrusza.

Sen to dziedzina zagadkowa,

niejedną niespodziankę chowa,

bo choć udaje często jawę,

rządzi się jednak własnym prawem,

będąc zaś tylko urojeniem,

zawsze ukryte ma znaczenie.


Śni Szmaciak sen zgoła banalny:

budzi we własnej się sypialni,

ale mu bardzo ciąży głowa.

Wiadomo, pił, to rzecz nienowa.

Picie, jak o tym dobrze wiecie,

jest zawsze w modzie w komitecie.

Po piciu kac jest, puchnie ryło…

Więc jakby nic się nie zdarzyło,

Szmaciak, że jest w działaniu prędki,

zrywa się, biegnie do łazienki,

by tam dokonać toalety,

staje przed lustrem i … o rety!

Nie może być! Przeciera oczy,

myśląc, że kac go jeszcze mroczy.

Potem paznokcie w ciało wbija,

lecz wszystko na nic! Widzi ryja!

Ogląda w lustrze ryj krytycznie —

no, nie jest znowu tak tragicznie!

Od twarzy znów tak różny nie jest!

Więc gdy poleje go yardleyem,

da na to krem, a potem puder,

odróżnić będzie można z trudem.

A zresztą kładzie na to lagę!

On przecież w Pcimiu ma powagę

i tak jest wielka jego władza,

że tych, co będą nosem kręcić,

przepędzi zewsząd i powsadza —

ma ryj, lecz ma go z własnej chęci!


Tu bardzo groźnie coś zachrząkał

i z wielkiej złości puścił bąka.

„Tera już całkiem świnia jestem!” —

oświadczył lustru z dumnym gestem.

Do Komitetu! Rządzić! Władać!

Zaleźć za skórę! Bobu zadać!

Niech płaszczą się przed groźnym wieprzem!

„Płaszczącym się ja też przypieprzę!”

Tu, jak to często we śnie bywa,

wątek znienacka się urywa.

Szmaciak jest w Pcimiu. Zlany potem

do KW pruje na piechotę.

Czemuż nie pędzi czarną Wołgą

z szoferem, patrząc zza firanek

z pogardą na rozlazłe miasto?

Ach, sny są pełne niespodzianek!

Miasto zaś nie jest dziś rozlazłe —

i idąc mija grupki ludzi,

w których — o zgrozo! —jego wygląd

niezwykle rozbawienie budzi.

„Palcem mnie pokazują, chamy! —

myśli ze złością— Ach, wy, śmiecie,

jeszcze ze sobą pogadamy,

kiedy zasiądę w Komitecie!”

Lecz tak kapryśna jest snu fala,

że wciąż Komitet mu oddala.

O! już za rogiem się wyłania,

gdy wtem go senna mgła pochłania.


Szmaciak się nagle znalazł w tłumie,

tłum krzyczy coś, on nie rozumie,

jest przerażony i wstrząśnięty.

Nagle spostrzega transparenty:

„PRECZ Z SAMOWOLĄ APARATU!”

i „WŁADZA DLA PROLETARIATU”,

i „ŚMIERĆ KRWIOPIJCOM KRWI ROBOCZEJ”,

aż z orbit mu wyłażą oczy

i latać mu zaczyna grdyka.

Nagle ktoś palcem go wytyka,

tłum nań napiera, krzycząc: „Sznura!”

Na szczęście zdążył dać w czas nura.


Sen szybko swe obrazy zmienia.

Szmaciak już nie drży z przerażenia,

ale jest w środku w Komitecie,

i to we własnym gabinecie.

Lecz — rzecz to całkiem niepojęta —

jest w charakterze tam petenta,

za biurkiem zaś nie siedzi Szmaciak,

ale ubrany w brudny waciak

Deptała, majster z Kombinatu.

„O, Matko Święta! Ty mnie ratuj!” —

pomyślał Szmaciak, bo z Deptałą

niejedno mu się rymowało.


Deptała to osobny rozdział

w życiu naszego bohatera.

Niejeden raz tego Deptałę

on zdeptał już i sponiewierał.

Pierwszy raz zetknął się z Deptałą,

gdy Nowe na wsi zaświtało

i kiedy oddał się w całości

szerzeniu wiejskiej spółdzielczości.

Chłop ciemny nie chciał do kołchozu

i gad kułactwa wznosił głowę,

trzeba więc było zastosować

metody ostre i surowe.

A że ruch musiał być oddolny

i całkowicie dobrowolny,

musieli dzielni z UB chłopcy

często pejzanów brać pod obcas.

Więc Szmaciak jeździł, chłopów zbierał,

a gdy się któryś zbyt opierał,

to tak go długo kopał w nery,

aż wzbudził w nim entuzjazm szczery.


Niestety we wsi Wądół Kaczy

z nasieniem zetknął się sobaczym.

Tępy, uparty chłop Deptała,

choć brać ubecka tęgo prała,

a nawet mu duszono grdykę,

psuł Szmaciakowi statystykę.

Szmaciak się zawziął nań okropnie

i pewny był, że swego dopnie.


Tak też się stało. Gdyż fortuna

odważnym sprzyja. Wielka łuna

rozbłysła nagle nad Wądołem

i ogień z hukiem żre stodołę.

Płonie stodoła w PGRze,

pusta zupełnie, mówiąc szczerze,

bo kiedy nadszedł okres siania,

wszyscy chodzili na zebrania,

więc cały zapas, co był, ziarna,

już nie, że wroga stonka zżarła,

ale go zwykłe szare myszy

skonsumowały w wielkiej ciszy.


Wiadomo, ognia bez przyczyny

nie ma. Jak jest, to z czyjejś winy.

Wróg niewątpliwie go podłożył,

wróg, bo go Nowe we wsi trwoży,

więc udaremnić chce nam zbiory,

pola zamienić zaś w ugory,

by miast spółdzielczych jasnych łanów

kwitła tu znowu władza panów.


Ten wróg ohydny to Deptała!

Wsi czarna owca i zakała!

Z kim w zmowie był, wykaże śledztwo!

Natychmiast do Urzędu wlec go!

Już czeka dzielnych chwatów czwórka:

Szmaciak, Maczuga, Buc i Rurka,

trzech jest w cholewach i w mundurze,

a Szmaciak jako cywil w skórze.


Chłop już ocieka zdrowo juchą,

bo jak go wieźli, dostał w ucho.

Strasznie to chłopców rozczmuchało,

że pobrał już zaliczkę małą.

„Zaraz dostaniesz resztę, wszarzu!” —

wykrzyknął z rozbawioną twarzą

Maczuga — i jak nie doskoczy —

i lu go pięścią między oczy!


A potem Buc, a za nim Rurka

i Szmaciak. W końcu cała czwórka

prała go, że aż szło dudnienie:

to w nery kop!, to w przyrodzenie!,

to w zęby!, w żebra! Aż sapali

z wielkiej emocji — i wciąż prali.


Wreszcie się wyczerpała werwa.

Na papieroska mała przerwa.

Z rozkoszą dym wciągają w płuca,

Szmaciak już jakiś żarcik rzuca…

Patrzą, co dzieje się z Deptałą,

i aż ze śmiechu ich zatkało,

bo widok był niezmiernie draczny:

po ziemi pełzał cham pokraczny,

znacząc po sobie ślad posoką,

a z gęby mu spływało oko.

Wszyscy dostali odznaczenia

za wielce bohaterski wyczyn

i Szmaciak szybko szedłby w górę,

gdy nagle z niepojętych przyczyn

wszystko raptownie się odmienia.

Cofają dawne odznaczenia,

jest czystka w rolnym referacie,

unieważniają nominacje,

o dzielnym mówią zaś Urzędzie,

że w wypaczeniach trwał i błędzie.

Szmaciak był blady, w nerwach cały.

Przyszło zwolnienie dla Deptały —

i ten zakała, wróg niedawny,

zaczynał być w powiecie sławny,

bo dostał rentę niewysoką

i na koszt państwa szklane oko.


Na szczęście były w partii siły,

co kres tej orgii położyły.

„Owszem, przegięto nieraz pałę,

ale zasługi tyż niemałe

w minionym mieli my okresie,

totyż wydaje słusznym mnie się,

aby nie tolerować dłużej

krytyki, która wrogom służy.

Że był niesłuszny kult jednostki,

wyciągniem z tego słuszne wnioski

i zmienim politykę rolną,

lecz ludzi krzywdzić nam nie wolno!”


Tak, strach ma zawsze wielkie oczy.

Nie dawać mu się! Więcej męstwa!

I Szmaciak znowu pewnie kroczy

po nowe laury i zwycięstwa.

Bez żalu rzucił Wądół Kaczy,

na los już więcej nie sobaczy,

wie, że mu partia ufa, a to,

z sowitą łączy się zapłatą.

Już z nowym wrogiem toczy walkę,

już ma lodówkę, wózek, pralkę,

żoneczkę — tłustą badylarę

i z nią rozkosznych dziatek parę.

Pruje ku górze, rośnie w piórka,

zajmuje coraz lepsze biurka,

aż wreszcie w nowej czas odnowy

staje się władcą powiatowym.


Że Szmaciak jest kombatant sławny,

ściąga do Pcimia kumpli dawnych,

na stanowiskach ich osadza,

przez co się bardzo wzmacnia władza.

Maczuga jest milicji szefem,

Rurka, że ma na karku głowę,

jest dyrektorem kombinatu,

a Buc ma związki zawodowe.


Kombinat Szmaciak nie bez racji

uznał za teren kombinacji

i razem ze swych kumpli trójką

stał się naczelną jego dójką.

W systemie centralnego planu

prosta dojenia jest technika,

bez żadnych bowiem ograniczeń

można tu doić robotnika.


Nad tym, jak doi się centralnie

przez plany, normy, płace, ceny,

nie trzeba wcale się rozwodzić,

bo wszyscy to dokładnie wiemy.

Lecz w tym tkwi całej rzeczy sedno:

doić dla góry to jest jedno,

a drugie: „No, kochani moi,

dla siebie trzeba tyż podoić!

Nie po to znieślim kult jednostki,

by bogaciły się jednostki,

zaś równość na tym się zasadza,

aby doiła wszelka władza!”


Każdy tak doi, jak potrafi,

zależnie od formatu główki.

Maczuga, że zbyt bystry nie jest,

doi nachalnie, przez łapówki;

Buc, który jest na forsę łasy,

sprzedając prywaciarzom wczasy;

zaś w Rurce nędzne ich dojenie

budzi po prostu obrzydzenie.


Rurka jest głowa i zna życie,

wie, że by doić należycie,

trzeba się włączyć bez wahania

w centralny system planowania.

Jako tłocząco-ssącą pompę

widzą ten system jego oczy,

która jak gigantyczne serce

pompuje z dołu, z góry tłoczy.

Z dołu ssie pompa ludzką pracę

bardzo zachłannie, metodycznie,

by ją przerobić w swych komorach

na płace oraz inwestycje.

Płace spływają wąską rurką,

a inwestycje — wielką rurą,

co jak najściślej jest związane

z systemu celem i naturą.

Nie temu bowiem system służy,

by prolet gnuśniał w dobrobycie,

lecz aby wizje gigantyczne

tytanów myśli wcielać w życie.


Lecz wizje te pełne poezji

nie podniecały wcale Rurki.

„Poezji — mawiał — to nikt nie zji!”

Jego zaś obchodziły kurki.

Rurka od dawna snuł marzenia,

aby w centralną sieć dojenia,

gdzieś w plątaninie rur i rurek

malutki zamontować kurek.

Lecz choć tak bardzo o tym marzył,

sam by się nigdy nie odważył

i kiedy inni wielkie krany

wkręcali w rur systemu ściany,

wciąż trwał w bezczynie i niemocy,

o małym kurku śniąc po nocy.

Lecz oto karta się odwraca:

do Pcimia go przyzywa Szmaciak.

Tu Rurka, mając w ręku wszystko:

kumpli, zaplecze, stanowisko —

plus swoje własne dobre chęci,

nareszcie w system kranik wkręcił.


Kombinat był na Pcimia miarę,

a Pcim — miasteczko zapyziałe,

ot — większa wiocha, tylko rynek

od wsi go różnił odrobinę.

Na rynku — knajpa. W dni targowe

chłop tam nad kuflem zwieszał głowę

albo setkową, dużą stopką

wlewał do gardła pcimkę z kropką,

czyli spirytus z kroplą wódki.

Gdy rozum stawał się zbyt krótki,

straszliwe w rynku mordobicie

mąciło gnuśne pcimian życie.

W Pcimiu też było dwóch kowali,

co konie zręcznie podkuwali,

był dekarz, co krył papą dachy

i blacharz, który robił blachy

do wozów chłopskich, gdyż te wozy,

brnąc poprzez słynne pcimskie piachy,

na kołach, aby ich nie zetrzeć,

miały obręcze z grubej blachy.

Obręcze pcimskie były sławne.

Nawet w odległej Dolnej Bździnie

wiedziały całkiem małe dzieci,

że Pcim z obręczy przednich słynie.

Taki był Pcim dawnymi laty,

gdy na najwyższych władzy piętrach

postanowiono, by powiaty

tworzyły robotnicze centra.

Nie uprzemysłowienie jednak

było tu celem i niezmiernie

myli się ten, co by tak sądził —

bo to o dusz szło inżynierię.

„Chłop jest niezmiernie zacofany,

przez co posiada aż dwie dusze,

stąd też w połowie jest kułakiem,

w połowie zaś proletariuszem.

Naszym zadaniem, towarzysze,

jest poprzez industrializację

wytrzebić w nim tę pierwszą duszę,

natomiast drugiej uznać racje.

Niech więc w zapadłej każdej dziurze

zakłady wnet powstaną duże,

najlepiej huty lub kopalnie —

to byłoby wręcz idealnie!

Zaś gdzie warunków brak, powiaty

niechaj budują kombinaty!”


Pcim słynny był z wyrobu serów,

lecz ser dostarczyć mógłby żeru

reakcji, co je sery w poście.

W przemyśle bez wartości ser jest.

Postanowiono więc obręczy

do kół wytwarzać długie serie.


Gdy władzę twórczy szał ogarnie,

to nie ma dla niej rzeczy trudnej —

upaństwowiono więc blacharnię,

a blacharz poszedł siedzieć w pudle.

A potem fury pełne cegły,

wapna, żelaza i cementu

brnęły przez piachy i zaczęto

kłaść pod kombinat fundamenty.


Tak rozpoczęła się budowa,

zaś osobiście nią kierował

pcimski sekretarz — Piotr Wardęga.

Wardęga w Pcimiu był potęga,

działał szeroko i z rozmachem,

więc gdy postawił już na blachę,

to nie istniała w Pcimiu siła,

co by go z drogi zawróciła.

Wardęga próżny był piekielnie;

chciał mieć kopalnie i cegielnie,

chciał także wznieść olbrzymią hutę,

lecz z głowy myśl ktoś wybił mu tę,

tłumacząc długo, że na furze

trudno przewozić piece duże,

a zaś kopalnia w Pcimiu piachu

nie potrzebuje wcale dachu.

Dał więc Wardęga za wygraną

i w rezultacie zbudowano

fabrykę gwoździ i wyrobów

blaszanych — istny raj nierobów.


Budowa trwała cztery lata,

zmieniło się oblicze świata,

zrodziły nowe się pomysły

i z blach obręcze z mody wyszły.

Lecz długość życia raz wstawionej

do planu rzeczy jest dziś sławna,

dlatego nie ma nic dziwnego

w fakcie, że o tym, iż od dawna

wozy już mają ogumienie,

nikt nie pomyślał. Dziś myślenie

przynosi tylko same szkody

i wskutek tego wyszło z mody.


Fabryka robi ciągle blachy,

na które dawno nie ma zbytu,

jednakże inny jest referat

podaży, inny zaś popytu.

Wyników ich nikt nie uzgodni,

bo ileż by zajęło to dni!

Zresztą odnośni referenci

są wciąż czym innym pochłonięci.

Produkcja idzie. Puchną składy

i pcimian strach ogarnia blady;

szczęściem na skutek blach korozji

nie doszło w Pcimiu do eksplozji.

(...)

Prawdziwy humanista

Wielce gorzki to zaszczyt żegnać w imieniu przyjaciół Janusza Szpotańskiego — człowieka, który był dla nas wzorem niezależności i punktem odniesienia, umysłem niezawisłym, swoistym drogowskazem, a przy tym źródłem nadziei, ozdrowieńczego śmiechu i siły w zmaganiach z absurdem i nikczemnością świata; kogoś, kogo nie tylko darzyliśmy podziwem, ale i komu również niejedno zawdzięczamy. Gorzki, powiadam, to zaszczyt i niełatwe zadanie. Bo Szpot — niech mi wolno będzie dalej Go tak nazywać, nawet tutaj i teraz — był bardzo wymagający. Nie znosił ceremonii, drażnił go styl podniosły, wyśmiewał bezlitośnie namaszczenie i patos. Ale nie lubił także niestosowności, rozdźwięku pomiędzy treścią i formą. Lubił, by przestrzegana była litera prawa i aby wszelkiej rzeczy nadawać właściwy wyraz. Dziś trzeba znaleźć słowa, które muszą podołać sytuacji szczególnej, jedynej w swoim rodzaju, jaką jest finał życia i pożegnanie człowieka.

W takim momencie zawsze skłaniamy się ku temu, aby dokonać rachunku i wydobyć istotę czyjegoś bytowania. Uporządkować i nazwać —oto co trzeba zrobić. Dać próbę definicji.

Słyszy się tu i ówdzie rozmaite pojęcia, wyrażenia i hasła, które mają określać, kim był Janusz Szpotański. „Satyryk”, „prześmiewca komuny”, „enfant terrible opozycji”, „nieprzejednany trefniś epoki peerelu”, „mózg polityczny”, „szachista”, „legenda Solidarności”… Chociaż wszystkie te hasła nie mijają się z prawdażadne z nich jednak nie daje dostatecznego pojęcia o tożsamości i roli, i losie tego człowieka. Ślizgają się po powierzchni, redukują, spłycają. Szpot był kimś znacznie większym — głębszym i poważniejszym.

Jak doskonale wiedzą ci, co byli z Nim blisko, miał niebywałą wiedzę— jakby wszystko przeczytał. A przecież, w gruncie rzeczy, był prawie samoukiem. Maturę zdał jako ekstern, a studia (zresztą nie takie, jakie pragnął był podjąć) zaledwie zaczął odbywać, bo już na drugim roku został z nich wydalony — „za szyderstwa i kpiny”. I cóż to były za studia! Nowo stworzony wydział filologii rosyjskiej u progu lat stalinowskich. Wydział, na którym stwierdzenie, że nazwa własna „Lenin” w wierszu Majakowskiego jest w ramach poetyki „figurą retoryczną”, uchodziło za lżenie przywódcy rewolucji i zamach na siły postępu. Wydział, na którym ważniejsze od wszystkiego innego, nawet od przodującej literatury sowieckiej, było ćwiczenie „diamatu” — „pojęciami jak cepy”, jak nazwał to Zbigniew Herbert w swojej Potędze smaku — i szkolenie wojskowe, i kurs WKP(b). Niewiele na tych studiach można się było nauczyć. I wielu korzystało właśnie z tej sytuacji: studiowało na niby lub robiło kariery. Świadomie lub nieświadomie ulegało pokusie życia ułatwionego. Ale nie On. On wtedy, jakby na przekór tej szkole duchowego paczenia, łamania charakterów i jałowienia umysłów, sam sobie narzucił rygor i program zdobycia wiedzy. Był to okres, gdy spędzał całe dni w bibliotece i czytał —dokładnie czytał. Poznawał systematycznie filozofię, historię, literaturę powszechną a także elementy zagadnień matematycznych i logiki formalnej. A dla rozrywki grał w szachy i układał zadania.

Miał dar ścisłego myślenia, a przy tym zainteresowania — wybitnie humanistyczne. Dawało to efekt szczególny, nieczęsto spotykany. Ten rodzaj intelektu, inteligencji, pamięci otwierał przed nim możliwość wyboru różnych dróg. Mógł zostać z powodzeniem logikiem i lingwistą, literaturoznawca,krytykiem literackim na wysokim poziomie (to znaczy, nie recenzentem, lecz kodyfikatorem, arbitrem i akuszerem nowych idei i zjawisk), a wreszcie — obdarzony niewątpliwym talentem — mógł zacząć tworzyć sam i stać się człowiekiem pióra, zawodowym autorem i członkiem ZLP.

Lecz poza niezwykłym umysłem miał w sobie jeszcze coś — wrażliwość czy temperament, które mu nie dawały postępować zwyczajnie w nienormalnych warunkach. Było to coś w rodzaju słynnego Smaku Herberta, który każe czasami — w pewnych okolicznościach — po prostu wyjść i się skrzywić, lub wycedzić szyderstwo, „choćby miał za to spaść — jak mówi o tym ów wiersz — bezcenny kapitel ciała — głowa”.

Odczuwał jakiś rozdźwięk pomiędzy dyscyplinami, które go zajmowały, a zwłaszcza instytucjami, w których je uprawiano, a światem, w którym żył — realnym socjalizmem. Kultywować z powagą ezoteryczne dziedziny w wyznaczonych do tego kontrolowanych placówkach, robić w nich choćby uczciwe, najrzetelniejsze kariery — to mu się wydawało czymś niestosownym, śmiesznym. Czymś niewspółmiernym do wyzwań zniewolonego kraju, pogrążonego w apatii i oparach absurdu.

I kto wie, czy nie właśnie to doświadczenie rozdźwięku pozwoliło mu z czasem tak celnie i prosto zarazem przełożyć monolog Fausta, zwłaszcza jego początek: 

Choć filozofię studiowałem, 

medyczny kunszt, arkana prawa 

i teologię też z zapałem 

godnym, zaiste, lepszej sprawy, 

na nic się zdały moje trudy —

jestem tak mądry, jak i wprzódy!

W przypadku Fausta wprawdzie chodzi o niemoc nauki i wiedzy wobec Natury, wobec zagadki bytu, w przypadku zaś Tłumacza — o bezradność kultury wobec wynaturzonej, chorej cywilizacji, niemniej poczucie rozziewu między jednym a drugim wydaje się tu podobne.

Na rzeczywistość „socu” — jak zwykł nazywać świat, w którym wypadło mu żyć — potrzeba było mądrości i formy całkiem innej. Okazała się nią — w Jego wypadku — drwina. Bezwzględna, nieugięta i wszechobejmująca. Na podłość i głupotę, na degradację życia odpowiedział zjadliwym, wyzywającym śmiechem.

— Co można robić, jak żyć, gdy świat wokoło zwariował, gdy panoszy się głupstwo wsparte na nagiej sile, z którą nie sposób wygrać? — Można się tylko śmiać i naigrawać z tego! Słowem i samym istnieniem. Sposobem życia. Losem.

Tak, bo Jego replika na „soc” i na „peerel” to nie tylko poezja — tych kilka świetnych satyr, łączących w sobie wnikliwą analizę tyranii i tryumfu ciemnoty z mistrzostwem języka i stylu — lecz również samo życie, jego forma, koleje i stoczone batalie, z bezprzykładnym procesem wytoczonym za słowo i ponad dwoma latami spędzonymi w więzieniu.

W twórczości nawiązywał do wzorów najświetniejszych: do Krasickiego, Fredry, Puszkina i Mickiewicza. Życie zaś sobie ułożył podobnie jak Gombrowicz: był „osobny”, samotny, a przy tym — towarzyski. Zgromadził wokół siebie grono wiernych wyznawców i oddanych słuchaczy, którzy przejęli od Niego styl myślenia i język — tę całą niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju estetykę zachowań, grymasów, skrótów i fraz.

Szachy i papierosy. Muzyka i. alkohol. Brahms, Beethoven i Mozart. Goethe, Heine i Rilke. Racjonalizm, sceptycyzm, wątpienie w zwycięstwo Dobra, a jednocześnie wiara w niepodważalność wartości. Subtelna lutnia Apolla i dionizyjskie szały. Oto jak się spełniała wolność tego człowieka. Umysł miał z Oświecenia, lecz cały był z Renesansu. Wszechstronna osobowość. Prawdziwy humanista. Posłuchajmy na koniec rzadkiego w Jego strofach, jeżeli nie jedynego, bezpośredniego wyznania — passusu, w którym pobrzmiewa wyraźny ton osobisty:

Chociaż wziął mnie tu w kraju gnom na krótki łańcuch, 

nie przeszkodzi fantazji mojej w dzikim tańcu.

Gdy mi z kraju nie dają wyjechać legalnie, 

ja znajdę się w Paryżu, by tak rzec, mentalnie, 

jak Prus, który nie ruszał się nawet na Pragę, 

a opisał wszak Paryż — bo mnie stać na blagę!

Antoni Libera 


Szpotański - kryminalne początki mej kariery satyryka

 Wywiad opublikowany W londyńskim nieregularnym kwartalniku literackim „PULS” nr33 z 1987


W roku 1964, z okazji zbliżającego się dwudziestolecia Polski Ludowej, idąc za wzorem Czerwonych, którzy, jak wiadomo, zawsze dla uczczenia swych świąt organizują akademie „ku czci”, postanowiłem i ja taką akademię zorganizować — dla grona moich znajomych. W tym celu napisałem kilka utworów (potem weszły one w skład nieplanowanej jeszcze wówczas Opery). Były to, o ile dobrze pamiętam, Drugi hymn Cichych. Aria Strzelczykowskiego, Pieśń Nowej Klasy i jeszcze coś, ale nie pamiętam już, co. Akademia odbyła się oczywiście 22 lipca, a same utwory niespodziewanie zyskały sobie szalony aplauz publiczności, która zaczęła się ode mnie domagać, bym nie poprzestał na tym, lecz napisał dalsze teksty, które złożyłyby się w końcu właśnie w rodzaj opery; inaczej mówiąc, bym, idąc śladem Bogusławskiego, autora Krakowiaków i Górali, stworzył dzieło pod tytułem Cisi i Gęgacze. Cóż było robić? Przystąpiłem do pracy. Początkowo szło mi to powoli, ale w pewnym momencie „bania z poezją” rozbiła się i dosłownie w ciągu tygodnia napisałem całą resztę. Od tej chwili operę wykonywałem na różnych spotkaniach towarzyskich. W środowisku intelektualnym i literackim Warszawy cieszyła się ona niesłychanym powodzeniem, tak że byłem po prostu rozrywany: co chwila ktoś mnie zapraszał, żebym przyszedł i zaprezentował ten utwór.

Na jednym z takich spotkań poznałem Ninę Karsow i Szymona Szechtera. Moja opera spodobała im się do tego stopnia, że postanowili urządzić kolejne spotkanie, na którym planowali dokonać jej nagrania na magnetofon. W tym mniej więcej czasie rzecz była już dość głośna, przynajmniej na tyle, że „Wiadomości” londyńskie doniosły, iż po Warszawie krąży szopka satyryczna nieznanego autora pt. Cisi i Gęgacze, która cieszy się olbrzymim powodzeniem. Zresztą sam zacząłem odczuwać, że atmosfera wokół mnie jakby się zagęściła: wiele oznak wskazywało, że utworem tym, poza wdzięczną publicznością, interesują się również władze bezpieczeństwa. Mimo to jednak nic poważniejszego mi jeszcze wówczas nie groziło. Bo może oni i znali to już z jakichś tam przyjęć, ale z całą pewnością nie mieli w ręku pełnego tekstu. Zdobyli go, jak to na ogół bywa, zupełnie przypadkowo.

Było to tak: któregoś dnia, kompletnie bez forsy, a jednocześnie oczekując na wypłacenie mi pewnego honorarium z PIW-u, udałem się do kawiarni Związku Literatów, by spotkać tam jakichś znajomych, którzy postawiliby mi kawę. Nie miałem bowiem nawet tych mizernych, drobnych kwot, żeby zafundować sobie ową małą, poranną czarną kawę, do której byłem tak przyzwyczajony i przywiązany. No i rzeczywiście, ledwo się tam zjawiłem, zaraz natknąłem się na grupę młodych poetów, którzy ucieszywszy się z tego spotkania, natychmiast zaprosili mnie do swojego stolika. Po pewnym czasie, jak na młodych poetów przystało, doszli oni do wniosku, że spotkanie nasze nie powinno jednak skończyć się na małej kawie, lecz co najmniej na małej wódce. Powiedziałem im: „„No, moi drodzy, ja bardzo pochwalam, a nawet popieram tę myśl, lecz co do mnie, jestem bez grosza, więc się do tego nie dołożę”. „Ach, nie! —oni na to — Szpocie! Jesteś naszym gościem! Wszystko zakupimy sami i pojedziemy do mieszkania jednego z kolegów”. Tak się też stało. Ponieważ panowała wówczas moda na Hemingwaya, młodzi poeci grali role silnych mężczyzn, silnych ludzi, toteż zamiast zwykłej wódki zakupili spirytus. Jednakże, jak przyszło co do czego, to okazało się, że spirytusu to oni pić nie umieją, ja natomiast — doskonale, co zresztą (nawiasem mówiąc) można wydedukować z tekstu Carycy. Otóż spirytus pije się w ten sposób, że po wchłonięciu kieliszka z jego zawartością wydaje się ów charakterystyczny chuch, żeby nie poparzyć sobie języka i jamy ustnej. O tym elementarnym sposobie nie mieli oni zielonego pojęcia, a spirytus ma poza tym taką jeszcze właściwość, że działa uderzeniowo, to znaczy, że kiedy się go pije, człowiekowi wydaje się, że nic go nie bierze, że cały czas jest trzeźwy, a później następuje nagle to słynne spirytusowe uderzenie, po którym na ogół całkowicie traci się świadomość, spada się pod stół i budzi się dopiero następnego dnia rano z potwornym bólem głowy. Tym razem jednak nie doszło do tego: oni się dokądś spieszyli, więc nie siedzieliśmy w tym mieszkaniu do oporu, lecz w jakimś momencie wyszliśmy stamtąd na ulicę. Na rogu pożegnałem się z nimi i odtąd wszystko już, do dzisiejszego dnia, rysuje mi się wyłącznie w formie takich większych lub mniejszych plam.

Głównie były to plamy szaro-niebieskie, pod którymi, jak się nietrudno domyśleć, kolejno kryli się milicjanci, radiowóz i komisariat. Na komisariacie wtrącono mnie tradycyjnie do takiego wieloosobowego lochu, a gdy następnego dnia obudziłem się, pierwsze, co dotarło do moich uszu, to były wymawiane przez wszystkich dookoła jakieś cyfry, których znaczenia zupełnie nie pojmowałem: 2-5-9, 7-5, 8-4 itp. Oczywiście, jak się wkrótce o tym dowiedziałem, były to ową swoistą konwencją wypowiadane nazwy artykułów kodeksu karnego. W pewnym momencie jeden z moich towarzyszy niedoli, jakiś złodziejaszek czy chuj, zapytał mnie: „No a ty to za co właściwie siedzisz?”. Odpowiedziałem mu, zgodnie z prawdą że miałem zatarg z milicjantem. Na co on znowu: „A czy spadła mu przy tym czapka?”. Ja: „No, nie pamiętam”. Na co on: „No, bo jeśli spadła — pięć, a jeśli nie spadła, to minimum trzy — z bomby”. Wtedy właśnie po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu trybu przyspieszonego, to znaczy, że można zasadzić delikwenta nieomal bezpośrednio po samym zajściu, bez całego postępowania przygotowawczego, bez adwokata, na podstawie zeznań wyłącznie świadków oskarżenia czy — w danym wypadku — milicjantów. Nie wróżyło to niczego dobrego. Pomyślałem sobie: „Ładna historia! Niezłe perspektywy…”. No i rzeczywiście po pewnym czasie wzywają mnie na górę na przesłuchanie, które, jak się okazuje, prowadzą dwie milicyjne damy. Przesłuchanie, jak wiadomo, zawsze zaczyna się od pytań o personalia, z których jedno, poniekąd najważniejsze, dotyczy wykonywanej profesji. No i dochodzi wreszcie do tego arcypytania o zawód. Odpowiadam na nie: „Literat”. Na to druga z przesłuchujących mnie dam podnosi na mnie zgorszony wzrok i kiwając z politowaniem głową powiada: „Literat! A takich plugawych słów używa!”. Na co ja: „A jakich to? Jakich?”. Na co ona znów: „Mnie to nawet przez gardło nie przejdzie” (Można tu tytułem dygresji wtrącić, że prawie identycznego sformułowania użył później Jan Szydlak, polemizując w Sejmie z Jerzym Zawieyskim, który stawał w mojej obronie.

Szydlak mówił tam mniej więcej tak: „Mnie przez gardło nie przeszedłby ten tekst [Opery]. Wstydzę się i nie mogą me usta powtórzyć pornograficznych, płynących z dna rynsztoku ulicy słów, których używa Szpotański dla określenia narodu, władzy i partii”). No, ale wracając do przerwanej historii, ja nie ustępuję i domagam się, by mi owe „plugawe słowa” mimo wszystko odczytano. No i ona, w odróżnieniu od Szydłaka, który o odczytanie stosownych fragmentów Opery zwrócił się do Zawieyskiego, bo sam, jak twierdził, nie był w stanie tego zrobić, zaczęła w końcu własnymi ustami cytować. A stało tam mniej więcej tak: „Więc wtedy powiedział do mnie [tzn. niby ja do tego milicjanta]: «ty ch…, własna matka powinna się ciebie wyrzec, że wysługujesz się temu ch… Gomułce!»”.

No więc ja, usłyszawszy to, mówię: „Proszę pani, to jest zupełnie niemożliwe, żebym ja coś takiego powiedział, jestem literatem, jak pani wie, człowiekiem kulturalnym, ja prawdopodobnie mówiłem po angielsku, pewnie zadawałem pytanie „Who is who”, a on to niewłaściwie zrozumiał… Ale o co tutaj tak naprawdę chodzi? Bo co do mnie, to ja absolutnie nic nie pamiętam z tego zajścia, wobec czego odmawiam na razie wszelkich zeznań, a jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że kompletnie nie pojmuję, w jaki sposób znalazłem się w więzieniu. To na pewno jest wynik jakiegoś piramidalnego nieporozumienia. No, a co pani sądzi? Co będzie dalej?”. Na co ona: „To się dopiero okaże: albo będzie pan sądzony w trybie przyspieszonym, to znaczy zaraz się pana zawiezie do sądu i tam osądzi, albo wytoczy się panu normalną sprawę, a wtedy oczywiście będzie pan odpowiadał z wolnej stopy”.

Po przesłuchaniu sprowadzają mnie z powrotem do loszku, lecz na niedługo, bo wkrótce znów zjawiła się ta moja dama, i to w towarzystwie dwóch eleganckich panów, w których ja nieomylnie rozpoznaję funkcjonariuszy wydziału śledczego i MSW, i oświadcza mi: „Jedziemy do pana na rewizję”. „Na rewizję?! — ja na to. — Na jaką rewizję? Przecież jestem podejrzany o obrazę milicjanta, więc jaki może mieć z tym związek rewizja w moim mieszkaniu?”. „Z tym związku może i nie ma — ona na to —na pewno jednak ma z tym, że niezależnie od podejrzenia o obrazę milicjanta ciąży na panu jeszcze podejrzenie, iż przechowuje pan w domu przedmioty pochodzące z przestępstwa”. „Przestępstwa? —ja na to. — Jakiego znów przestępstwa?”. Ale ona nie zamierza już dalej ze mną dyskutować, tylko wręcza mi prokuratorski nakaz rewizji, czym praktycznie zamyka mi usta. No i jedziemy. I gdy tak jedziemy, to ja sobie uświadamiam, że to jednak zupełny już klops, albowiem moja opera, przepisana na maszynie, leży w tekturowej teczce u mnie na biurku — po prostu na samym wierzchu. Wchodzimy wreszcie do mieszkania, oni rozpoczynają rewizję, no i, jak to bywa w złych komediach, szukają wszędzie, tylko nie tam, gdzie leży ta teczka. Buszują w szafie, wertują książki, zaglądają do łóżka. Wreszcie, kiedy już wszystko sprawdzili, sięgają po tę nieszczęsną teczkę. Następuje moment podpisania protokołu rewizji. W dokumencie tym nie widzę jednak żadnej wzmianki, że cokolwiek znaleziono i zakwestionowano, więc podpisuję. Odjeżdżamy.

Następnego dnia wiozą mnie do prokuratora, który daje mi sankcję, czyli, po pierwsze, zatwierdza to, że ja w czasie wykonywania dotychczasowych czynności śledczych byłem aresztowany, oraz, po drugie, nakazuje pozostawienie mnie w areszcie przynajmniej przez miesiąc. Na odsiedzenie sankcji przywożą mnie do więzienia w Białołęce, gdzie na dzień dobry znów odbywa się ów rytuał z personaliami, to znaczy trzeba odpowiadać na listę pytań podstawowych, w tym na słynne arcypytanie o zawód. Znowu więc z moich ust pada odpowiedź: „Literat”. Na to zaś, przyjmujący mnie w rejestr więźniów, oficer służby więziennej odzywa się w te słowa: „Ach, jaka szkoda, że zjawia się pan tak późno! Dopiero co mieliśmy tu pana kolegę, pana Iredyńskiego, to taki sympatyczny człowiek, no ale niestety nie ma go już tu, więc nie spotkają się panowie!”. To jego nad wyraz serdeczne przywitanie nie było właściwie niczym dziwnym. Bo to istotnie musiała być dla nich sensacja: więzienie, do którego przywożą na ogół chuliganów albo złodziejaszków, zaczyna nagle gościć ludzi pióra — najpierw poetę Iredyńskiego, teraz literata Szpotańskiego. Toteż po dwóch dniach mego siedzenia w celi zbiorowej władze więzienne wzywają mnie i proponują: „Co pan będzie siedział stale pod kluczem! Proponujemy panu, by pracował pan w więziennej księgowości. Będzie pan miał otwartą celę, chodził sobie na telewizję itp.”. Ja na to: „Nie mam nic przeciwko temu, chyba że stawiacie panowie jakieś warunki”. „Ale skąd! — oni na to. — Żadnych warunków”. No to się zgodziłem i już począwszy od trzeciego dnia, zacząłem pracować w tej księgowości, lecz nade wszystko uczęszczać na telewizję, nawiązywać rozliczne kontakty i znajomości, spacerować do woli.

W tym miejscu warto opowiedzieć o takiej jeszcze rzeczy: otóż kiedy siedziałem, to była akurat wiosna i wypadł 1 maja. I gdy oglądałem telewizję, dowiedziałem się nagle, iż słynna książka generała Moczara Barwy walki została właśnie zaadaptowana dla potrzeb widowiskowych i zaprezentowana na placu Defilad w formie… baletu. Wiadomość ta szalenie podziałała mi na wyobraźnię. Wizja baletowych pedałów poubieranych w mundury żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, hopsających i wyjących partyzanckie piosenki w stylu Dziś do ciebie przyjść nie mogę, była do tego stopnia elektryzująca i pobudzająca, że z czasem zainspirowała mnie do stworzenia kolejnej opery. Zacząłem ją pisać zaraz po wyjściu z więzienia, nie dokończyłem jednak nigdy, powstały zaledwie fragmenty, które w późniejszych wydaniach weszły w skład Cichych i Gęgaczy. Ów pierwotny pomysł, który zaświtał mi w głowie jeszcze w więzieniu pod wpływem wiadomości o balecie Moczara, był taki: sława, jaką zdobywa autor Barw walki po sukcesie baletu na placu Defilad, staje się przyczyną straszliwej zawiści Gnoma [tzn. Gomułki], który postanawia go przebić, pisząc z kolei… operę, a następnie polecając wystawić ją na ulicach Warszawy z jeszcze większym przepychem. Opera Gnoma miała nosić tytuł Targowica, a jej tematem była, z jednej strony, zdradziecka postawa reakcyjnego i ciemnego kleru, a z drugiej, bezkompromisowa walka z nim szlachetnych i postępowych czerwonych. Jak się nietrudno domyśleć, temat opery Gnoma wiązał się z niedawną sprawą listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, który tak straszliwie rozsierdził Gomułkę. Ale moja opera nie ograniczała się wyłącznie do przedstawienia opery Gnoma i okoliczności jej wystawienia na ulicach Warszawy. To przewidziane było dopiero w trzecim akcie, to miało być dopiero ukoronowaniem i pointą pewnej akcji, która rozgrywała się w dwóch pierwszych aktach. Otóż akt pierwszy, zatytułowany W pałacach Gnoma, miał się rozgrywać w więzieniach i ukazywać panujące tam nastroje. Ponieważ cała rzecz dzieje się w przededniu Millennium, wszyscy więźniowie spodziewają się amnestii. Pod koniec aktu okazuje się jednak, że nadzieja ta się nie spełnia: przybyły naczelnik więzienia oświadcza, że żadnej amnestii nie będzie, natomiast łaskawość władz przejawi się w tym, iż więźniowie pod jego batutą odśpiewają specjalnie dla nich napisane oratorium Gnom. Drugi akt opery rozgrywać się miał „w pałacach czerwonych” (taki też był tytuł tego aktu) i przedstawiać różne znane wówczas osobistości partyjne, które namawiają Gnoma, by napisał dla nich operę. No i wreszcie akt trzeci, Targowica (ten tytuł, jak już wspomniałem, był zarazem tytułem całej opery), najpierw miał przedstawić polowanie, jakie w owym czasie urządziły władze na podróżujący po Polsce, z okazji Millennium, święty obraz z Częstochowy, a następnie zwycięski festyn uliczny w stolicy, którego szczytowym punktem miało być właśnie prawykonanie Targowicy — wielkiego dzieła Gnoma, bezwzględnie i ostatecznie rozprawiającego się z brużdżącym, reakcyjnym klerem. Muzyczny pomysł tej części polegał na tym, że czerwoni i cisi śpiewają na melodie liturgiczne (Gnom np. swą arię A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, Plandeka przykryje i skończy się cud ze słynnym refrenem Ja nie, ja nie, ja nie przebaczę, Pałami ich zaraz uraczę śpiewa na melodię Godzinek), natomiast reakcyjny kler — na melodię pieśni rewolucyjnych (np. na melodię Na barykady, ludu roboczy śpiewano: Na kazalnice, księża prałaci! Cudowny obraz do góry wznieś!).Tyle więc o tej drugiej, niedokończonej nigdy operze, której pomysł zrodził się w więzieniu. Teraz możemy jechać dalej.

No więc gdy się tylko w tym więzieniu znalazłem, zaczęły się różne próby, aby mnie stamtąd wydostać. Jedną z nich podjęli moi znajomi ze środowiska szachowego. Jak wiecie, sporą część swego życia poświęciłem grze w szachy, a nawet zdobyłem w tej dziedzinie tytuł mistrzowski. Nic więc dziwnego, że miałem w tym środowisku znajomych, wiernych kibiców, a nawet wielbicieli. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że jest wśród nich pewien bardzo wysoko postawiony pułkownik milicji. Otóż moi przyjaciele szachiści udali się właśnie do niego z prośbą o interwencję w mojej sprawie. Powiedzieli mu, że miałem zatarg z milicjantem. „O, to głupstwo! — rzekł pułkownik. — Nawet gdyby go dźgnął nożem, z dziecinną łatwością wyciągnę go stamtąd w przeciągu 24 godzin. Przyjdźcie do mnie jutro”. Kiedy jednak szachiści przybyli następnego dnia o umówionej porze, pułkownik rozłożył ręce i powiedział: „Moi drodzy, sprawa jest w gestii MSW. Ja nic nie mogę zrobić”.

Z więzienia udało mi się ostatecznie wydostać na „wolną stopę” dopiero po jakichś dwóch miesiącach, dzięki stosunkom mojego adwokata. Gdy tylko się na tej „wolnej stopie” znalazłem, od razu powiedziałem sobie, że teraz to już tak łatwo Czerwony ze mną nie zapajacuje i bardzo się będzie musiał natrudzić, żeby mnie z powrotem zagnać do kozy czy choćby jakąś grzywnę wydrzeć. Cóż zrobiłem? Otóż napisałem do sądu pismo, w którym postawiłem wniosek o powołanie świadków obrony, na nich zaś wyznaczyłem kilku najbardziej zajadłych wówczas Czerwonych, między innymi Jerzego Putramenta, Janusza Wilhelmiego i Andrzeja Lama. Sąd oczywiście odrzucił ten wniosek, co w prawniczym języku kancelaryjnym wyrażone zostało w ten mniej więcej sposób: „odrzucić wniosek o powołanie świadków z tej i tej strony protokołu”. Formuła ta okazała się dla mnie zbawienna. Albowiem gdy maszynistka przepisywała ów protokół na maszynie, to tak się jakoś dziwnie a szczęśliwie dla mnie złożyło, że na wyszczególnionej przez sąd stronie znalazły się nazwiska zaledwie kilku pośledniejszych świadków obrony, których powołałem, podczas gdy wiadoma trójka asów, czyli Put, Wilhelmini i Lam, znalazła się już na stronie następnej, a więc nie podlegającej surowemu zastrzeżeniu sądu. W ten sposób, dzięki Opatrzności, wcielonej tym razem w biurokrację, moje pierwsze posunięcie obronne zostało uwieńczone sukcesem: sąd mimowolnie uznał wyjątkowo niewygodnych dla siebie świadków. Jak się zresztą miało okazać, zasadniczą zaletą— dla mnie, dla sądu zaś wadą — tych świadków wcale nie była ich pozycja polityczno-społeczna, lecz taka mianowicie cecha, iż żadnemu z nich ani śniło się przychodzić na rozprawę, i to, znów, nie ze względu na moją osobę, lecz po prostu z braku czasu, tudzież z totalnego „olewnictwa”. Tak więc sprawa była wciąż odraczana. Wreszcie rozzłoszczony sędzia, który ją prowadził, polecił doprowadzić ich przez milicję. Jednakże i to na nic się nie zdało, natomiast w aktach sprawy znalazła się taka np. notatka: „Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej nie mogli doprowadzić na salę rozpraw świadka Janusza Wilhelmiego z uwagi na to, iż w wyznaczonym dniu o godzinie 6 rano nie zastali go w zamieszkiwanym przez niego lokalu”. W tej sytuacji zarządzono, że pierwsze posiedzenie, do którego wciąż nie mogło dojść z powodu chronicznego niestawiennictwa świadków obrony, odbędzie się bez ich udziału. I tę rafę udało mi się sprytnie wyminąć dzięki sprzyjającym okolicznościom. Otóż wyznając zasadę wyrażoną lapidarnie w znanym przysłowiu „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”, w wyznaczonym dniu udałem się do sądu odpowiednio wcześniej, by znaleźć salę, na której miałem być sądzony, i w ogóle by się jakoś do tej rozgrywki przygotować psychicznie. Gdy dotarłem tam w końcu, na drzwiach zastałem kartkę z zawiadomieniem, że moja sprawa, która według wcześniejszych ustaleń rzeczywiście miała się toczyć na tej właśnie sali, z jakichś ważnych przyczyn przeniesiona została do innej, takiej to a takiej. Nie namyślając się długo, nie widziany przez nikogo, zdarłem czym prędzej kartkę, podarłem na strzępy i wrzuciłem do kosza, po czym spokojnym, wolnym krokiem, długimi korytarzami, udałem się pod tę nowo wyznaczoną salę. Tam oczywiście poza mną nikt inny nie dotarł. Świadkowie oskarżenia czekali pod salą wyznaczoną pierwotnie (później za niestawiennictwo tego dnia chciano ich karać grzywną), mnie zaś sąd okazał nawet pewnego rodzaju współczucie — tyle już razy zjawiam się na próżno.

Wreszcie, za dziewiątym czy którymś razem, sytuacja wydawała się już nie do uratowania. Stawili się wszyscy — świadkowie oskarżenia, czyli milicjanci, oraz świadkowie obrony, z trójką pisarzy włącznie. Ale nawet tym razem nie opuściło mnie szczęście. Wszyscy otrzymali wezwania na godzinę dziesiątą rano. O tej właśnie godzinie miała się rozpocząć moja sprawa i dokładnie w tym czasie wszyscy się zebrali. Sprawa moja była jednakże trzecia z wokandy, pierwsza zaś, wyznaczona na godzinę dziewiątą, okazała się wyjątkowo trudna i skomplikowana, tak że wciąż jeszcze się toczyła i nic nie wskazywało, by szybko dobiegła końca. Trójka moich asów zaczęła się niecierpliwić, a nawet irytować. Wilhelmi zwrócił się do mnie: „No wiesz, stawiasz mnie w wyjątkowo kłopotliwej sytuacji, dlaczegoś nie zadzwonił do mnie od razu, na samym początku, ja bym to z miejsca załatwił…” u jakiegoś Dobieszaka czy nieDobieszaka, nie pamiętam już nazwiska, w każdym razie chodziło o jakąś bardzo ważną figurę u milów w owym czasie — „wystarczyłby jeden telefon”. Putrament zaś wręcz szalał. „Nie będę przecież bez końca wysiadywał na korytarzach sądowych! — wykrzykiwał. — Mój czas jest drogi! Co oni sobie właściwie myślą!”. Ja na te okrzyki specjalnie nie zważałem, chodziłem sobie po korytarzu i kątem oka kontrolowałem sytuację. Aż w pewnym momencie podchodzi do mnie jeden z tych milów-świadków-oskarżenia i szalenie nieśmiało mnie pyta (nieśmiałość ta płynęła stąd, że po tym permanentnym niestawianiu się w sądzie ciążyły na nich nagany, upomnienia, a nawet wnioski o grzywnę, byli oni już kompletnie skotłowani, i to raczej ja byłem dla nich postrachem, a nie oni dla mnie), więc pyta: „Przepraszamy pana bardzo, jak pan sądzi, długo jeszcze trzeba będzie czekać na tę naszą sprawę?”. To ja na to: „No, sam pan widzi: toczy się dopiero sprawa pierwsza, potem będzie druga, ale spójrzcie panowie, jaka tam jest lista świadków! To potrwa dobrych kilka godzin”. Na co on do mnie: „To jak pan sądzi: zdążymy jeszcze przed rozpoczęciem pójść z kolegą na kawę?”. „Ależ proszę pana! — ja na to —nie tylko na kawę! Zdążycie panowie na cały obiad i to z dużą wódką!”. Po tych zapewnieniach, bardzo uradowani, dziarskim krokiem oddalili się. Ledwo poszli, drzwi sali otwierają się i słyszymy, że ta pierwsza sprawa nareszcie się kończy. W tej sytuacji podchodzę niezwłocznie do Putramenta i ni stąd ni zowąd, nawiązując do jego wcześniejszych wyrzekań, które puszczałem niby mimo uszu, mówię: „Panie Jerzy, rzeczywiście to jest nie do pomyślenia, aby pan tyle czasu czekał z powodu ich głupich opóźnień! Pana czas jest bezcenny! No, ale w końcu jest pan człowiekiem na świeczniku, więc może by pan tak wszedł do pokoju sędziowskiego i poprosił, aby zmieniono porządek, to znaczy, żeby osądzono teraz naszą sprawę, zamiast tę drugą…”. Na to Putrament: „Sądzi pan, że oni się zgodzą?”. „No, jak pan ich poprosi —ja na to — to nie będą mieli wyjścia!”. No i Putrament wdarł się do pokoju sędziowskiego, po czym rozradowany stamtąd wyszedł wołając: „A teraz sprawa Szpotańskiego! Proszę, proszę!”, i wszystkich zaczął zapędzać na salę sądową. Oczywiście z wyjątkiem świadków oskarżenia, których zapędzić nie mógł, bo ci w najlepsze konsumowali akurat wtedy swoje piwko, na które się byli udali. I w ten sposób sprawa znów została odroczona, tym razem, jak się okazało, na czas już nieograniczony.

Tymczasem dojrzewała sprawa z Operą. Otóż, jak już mówiłem, w chwili, gdy Opera nabrała rozgłosu i stała się dosyć popularna, Nina Karsow i Szymon Szechter zaproponowali mi, abym na przyjęciu, które zamierzali wydać, nagrał ją całą na magnetofon. Chętnie przystałem na tę propozycję i rzeczywiście Opera została w całości nagrana. Było to jakoś w przededniu wakacji, w każdym razie Karsow i Szechter wkrótce potem wyjechali w góry, zabierając oczywiście ze sobą świeże nagranie, by delektować się nim w ciszy górskiej u jakiegoś zaufanego juhasa. Tymczasem byli oni już wtedy dość poważnie obstawieni przez UB. I któregoś pięknego ranka wpadło tam do nich, w to górskie zacisze, ze dwunastu cichych. Karsow i Szechter zostali aresztowani, taśma z Operą zaś — zarekwirowana. W tym momencie bezpieka miała już nareszcie komplet: maszynopis znaleziony u mnie na biurku podczas rewizji, a teraz taśmę magnetofonową z moim głosem. I prokurator, który miał oskarżać w sprawie Karsow—Szechter, powiedział mojemu adwokatowi, że będzie się właśnie ustalało aktorstwo Opery, że obecnie nie będzie już z tym najmniejszych trudności, a wtedy zrobi się natychmiast kolejną sprawę. I rzeczywiście zmontowali ją wkrótce.

Aresztowany zostałem w święto Trzech Króli 1967 roku, przy czym cichych, którzy po mnie przyszli, nie było trzech, jak można by się spodziewać, lecz chyba i piętnastu. Znów zrobili rewizję, tyle że tym razem zabrali już całe góry papierów, całą moją korespondencję, wszelkie notatki i zapiski, a nawet niektóre książki. Mnie zaś osadzono w więzieniu na Mokotowie.

Z tą rewizją wiąże się pewna wyjątkowo zabawna historia. Otóż wśród zarekwirowanych mi listów znajdował się jeden — od znanego i wybitnego adwokata warszawskiego, Michała Brojdesa. Był to list zupełnie niewinny, zapraszający mnie, zdaje się, na jakieś przyjęcie, a kończący się słowami: „Z serdecznym gęganiem — Michał Brojdes”. Na tej właśnie podstawie wezwano Brojdesa w charakterze świadka. No i ten przesłuchujący, jakiś kapitan MO… nie, to już był prokurator — no więc ten prokurator pyta Brojdesa: „Panie mecenasie, zna pan niejakiego Szpotańskiego?”. „No oczywiście, że znam — na to Brojdes — i to dobrze”. „A wie pan — ciągnie dalej prokurator — że Jest on aresztowany i za co aresztowany?”. „Oczywiście — na to Brojdes. — Jest to dosyć głośna sprawa w sferach sądowych: aresztowano go pod zarzutem napisania opery Cisi i Gęgacze”. „No właśnie — na to prokurator — a więc stwierdza pan, panie mecenasie, że autorem opery o tym tytule jest Janusz Szpotański”. Na co Brojdes: „Panie prokuratorze! Ja niczego takiego ani nie stwierdziłem, ani nie zamierzam stwierdzić”. „No dobrze — na to prokurator — to w takim razie z innej beczki: czy pan wie, panie mecenasie, kto to właściwie są ci gęgacze?”. Brojdes: „Oczywiście, że wiem. Termin ten powstał i przyjął się w okresie, gdy istniał jeszcze Klub Krzywego Koła: tak mianowicie nazywano zapalonych dyskutantów w tym klubie, którzy domagali się głównie, by szanować ich prawa obywatelskie gwarantowane konstytucyjnie”. „No, to chyba niezupełnie tak — na to prokurator — ale mniejsza z tym. A kto to są w takim razie, według pana mecenasa, cisi?”. „To z kolei, panie prokuratorze — powiada na to Brojdes — byli tacy panowie, którzy równie gorliwie i często przychodzili na zebrania Klubu Krzywego Koła, tyle tylko, że w odróżnieniu od gęgaczy raczej w ogóle nie zabierali głosu w dyskusji, natomiast wyjątkowo uważnie słuchali”. „No tak — powiada wtedy prokurator — wie pan, kto to są cisi, wie pan, kto są gęgacze, mało tego, zna pan osobiście Szpotańskiego, i jak to? Nie wie pan, kto napisał operę Cisi i Gęgacze?”. „Panie prokuratorze!” — na to Brojdes. — „A czy pan wie, kto to są Krakowiacy?”. „No pewnie, że wiem, ale co to ma do rzeczy?”. „No, a górale, też pan wie?”. „No oczywiście, że wiem, ale raz jeszcze pytam, co to ma wspólnego ze sprawą?”. „A czy wie pan, kto napisał operę Krakowiacy i Górale?”. Prokurator szalenie się zdumiał: „To jest taka opera?”. „A jakże! — na to Brojdes. — No i widzi pan: wie pan, kim są Górale, wie pan, kto to są Krakowiacy, wie pan już teraz, że jest opera pt. Krakowiacy i Górale i mimo to nie wie pan, kto ją napisał! A ode mnie pan żąda, bym wiedział, kto napisał Cichych i Gęgaczy”.Chociaż mieli mnie nareszcie już w tej ciupie, długo jednak jeszcze nie mogli udowodnić mi autorstwa Opery ani tego, że ją rozpowszechniałem. Dopomogło im w tym czy wręcz umożliwiło dopiero kilku świadków, którzy pytani na tę okoliczność, czy wykonywałem mianowicie Operę na przyjęciu w pewnym mieszkaniu, ze szczegółami potwierdzili ten fakt. Nie będę tutaj wymieniał ich nazwisk, zresztą sprawa jest powszechnie znana. Chcę natomiast przypomnieć w tym miejscu inną osobę, która również była obecna na owym przyjęciu i która także była później przesłuchiwana. Chodzi o pewną starszą, bardzo czcigodną damę—księżnę Radziwiłł. Otóż kiedy ją właśnie przesłuchiwano w mej sprawie i zadano to kluczowe pytanie, czy śpiewałem tam jakieś piosenki, to ona odpowiedziała tak: „Może on i coś tam śpiewał, ale ja nic nie zapamiętałam, bo to nie było o ludziach z towarzystwa”.

No i wreszcie odbyła się rozprawa, oczywiście przy drzwiach zamkniętych, ze względu na „pornograficzne obrzydliwości”, jakie występują w Operze. i zostałem w jej wyniku skazany na 3 lata więzienia. Byłem jeszcze sądzony z tego tzw. małego kodeksu karnego, który za takie rzeczy przewidywał karę od 3 do 15 lat więzienia, tak więc można powiedzieć, że do końca miałem szczęście, bo zostałem przecież możliwie najłagodniej potraktowany.

Podczas odsiadywania przeze mnie wyroku miały miejsce pamiętne „wydarzenia marcowe”, które znów mnie szalenie zainspirowały, tak że napisałem tam dwa kolejne utwory: Balladę o Łupaszce i Rozmowę w kartoflami. Co prawda oba te utwory zaraz po ich napisaniu wpadły, bo mnie ktoś zakapował; na widzeniu z adwokatem jednak odtworzyłem je z głowy, adwokatowi zaś tak się one spodobały, że z miejsca opanował je na pamięć i w ten sposób utorował im drogę w świat.

Ostatecznie całych trzech lat nie odsiedziałem, bo z okazji 25-lecia PRL-u, czyli tzw. srebrnego wesela, które wypadło w tym czasie, darowano mi na mocy amnestii 5 miesięcy Tak więc odsiedziałem zaledwie 2 lata i 7 miesięcy. Na wolność wyszedłem jesienią 1969 roku.

No więc tak to mniej więcej zaczęła się moja kariera satyryka.

środa, 2 kwietnia 2025

Utrzymujemy się we właściwych proporcjach, bo nakład naszej gazety systematycznie rośnie, chociaż liczba nabywców spada.

 Do gabinetu naczelnego redaktora, stanowiącego olbrzymi pokój zastawiony zielono-brązowymi meblami, skrzaty dostają się za sekretarką wnoszącą filiżanki z herbatą.

My, Zatraceński, nie mamy żadnego wyobrażenia o pracy w gazecie. On, Jakub, jest zdania, że dziennikarz jest szczególnym rodzajem człowieka, obdarzonym dużą inteligencją, zmysłem obserwacyjnym, precyzją w formułowaniu sądów, oczywiście wyłącznie racjonalnych, oraz mistrzem prostego, jasnego języka. Według niego, Andrzeja, specjalista prasowy tropi niesprawiedliwość i, mając na względzie interes pokrzywdzonych, skłania opinię publiczną do udziału w naprawie zła.

Myślimy o małej, prowincjonalnej gazecie, a nie o centralnych pismach, formułujących politykę rządzących. Pitigoras, słysząc nas, cynicznie pokłada się ze śmiechu.

– Zatraceński – mówi czkając wesołością – redakcja, którą prowadzi Kocie Oko, jest wyłącznie małą wytwórnią choinkowych ozdób. Co tydzień porcja szklanych bombek, łańcuchów z wiejskiej słomy i barwnej bibułki, kolorowych lampek i odrobiny paskudniejszych zabawek, które są bardziej wiarygodne. Jak w każdej fabryczce, załoga przede wszystkim myśli o zysku. Poza niską pensją za dyspozycyjność obowiązuje akord. Kto więcej napisze, więcej dostanie złotówek.

Ale nie w rzeczywistości, bo gryzmoły te podlegają powolnej wycenie. Byle co naczelnego, na przykład felieton o nie nieistniejących krasnoludkach, ma zawsze wartość najwyższą. Następnie większą gotówkę zgarniać powinien zastępca szefa i sekretarz redakcji, tak jak gdzie indziej. W „Wetknięciach” drugie miejsce pod względem dochodów zajmuje urocza dama, nie mająca z pisaniem nic wspólnego.

Naczelne Kocie Oko miłuje ją, powiedzmy od stóp do pępka. A reszta zasuwa tropiąc sukcesy i nieprawości. Sukcesy ludzi w województwie wielkich, nieprawości małych.

- I kto czyta ten tygodnik? – naiwnie pyta on, Andrzej.

– W piśmie są dwie atrakcje. Jedna coraz ważniejsza, czyli horoskop. Druga coraz mniej intrygująca: program telewizyjny. Poza tym „Wetknięcia” wyrażają myśli słuszne, więc mecenas utrzymuje je przy życiu, nie ze swojej płacąc kieszeni.

Redaktorzy tęsknią za sensacyjnym wydarzeniem, na którego opis żarłocznie rzuciliby się czytelnicy. Najlepiej gdyby to było morderstwo, takie bardziej bulwersujące. Niestety, zdarza się ono w województwie raz na dwa lata i wtedy miód zgarnia Kocie Oko, pisząc reportaż w siedmiu odcinkach. A potrzebnych jest w miarę ohydnych zabójstw przynajmniej pięć tygodniowo, dla każdego piszącego jedno.

– Może my byśmy… – proponuje Mechiavelli.

– Dałoby się zrobić – mówi pogodnie Pleton. – Ale zapominasz, jak nas Kocie Oko potraktował. Jeśli wyskoki krasnoludków w mieście nie są sensacją równą zabójstwu i zgwałceniu kominiarza przez uczennice szóstej klasy szkoły podstawowej, to co nią jest?

Krasnoludki, po wejściu za sekretarką po miękkiej zielonej wykładzinie, lokują się na jednym z czterech foteli przy małym stoliku. Zespół redakcyjny siedzi bowiem wokół dużego podłużnego stołu i wsłuchuje się w perorę przełożonego.

– Utrzymujemy się we właściwych proporcjach – mówi Kocie Oko – bo nakład naszej gazety systematycznie rośnie, chociaż liczba nabywców spada. Za mało dajemy materiałów ciekawych czytelniczo. Potrzeba reportaży mrożących krew w żyłach, ostrych felietonów, takich jak mój rozprawiający się z bzdurą o krasnoludkach.

Kocie Oko streszcza obecnym swe ostatnie dzieło, cytuje jego fragmenty, smakuje niektóre sformułowania, objaśnia pointę, wskazuje doskonałość konstrukcji i czeka na wyrazy uznania. Sekretarz redakcji, człowiek podobny z jakiegoś powodu do krowy holenderskiej, chociaż raczej mniej sympatyczny, przerywa zbyt długo trwającą ciszę i żąda od dziennikarzy propozycji do następnego numeru.

– Jak zwykle najpierw pan redaktor – zwraca się do najstarszego w gronie człowieka w brudnych butach, wyszmelcowanym ubraniu i z pomarszczoną jak zużyty kapeć twarzą. Ten chrząka, drapie się w głowę pod skudlonymi włosami nieokreślonego koloru i sepleni: – Zrobię kawałek o dzieciakach na obozach letnich. One zrą tam codziennie makaron z dusonymi truskawkami, uscuplając zapasy kitu potsebnego budownictwu do uscelniania okien.

– To niedobry temat – wtrąca Kocie Oko. – Są określone trudności z zaopatrzeniem. Może jakieś sensacje wychowawcze na koloniach, panie redaktorze.

– Dobze. Kierownik jednej kolonii nad mozem rznie jednocześnie dwie wychowawcynie, higienistkę oraz intendentkę. A dzieci są niewyspane, bo podglądają, włazą na dach budynku, skąd tę akcję letnią dobze widać. Napisały list, ale anonimowy, jak wsyscy teraz.

– Dzieci nie są wiarygodnymi świadkami, wydarzenie incydentalne i nie warto niepokoić rodziców – przerywa Kocie Oko. – I jak pan chce to sprawdzić? Włazić na dach?

– Nie stać mnie. Starse chłopaki z kolonii ustanowiły bilety po stówce. Dobra, napisę reportaz o pracach społecnych młodziezy. Jak grabią plazę, robią pogzeby zdechłym rybkom i wygładzają moze w casie stormu.

– Coś w tym sensie – cieszy się Kocie Oko. – No i horoskop.

Wezwana do sprecyzowania swych zamierzeń leciwa dziewczyna ze szczątkowymi piersiami i krągłym jak sportowa piłka brzuchem, mówi agresywnie: – Jestem wyczerpana, czuję się wyciśnięta. Całą noc pisałam. Dam wywiad z trenerem sekcji brydża.

– A jak oni trenują, ci brydżyści? Na bieżni, w hali czy na pływalni? – pyta Kocie Oko. – Niech się pani weźmie za tematy interesujące czytelnika. I więcej pisze.

Pani redaktor blednie, czerwienieje i wybucha płaczem rzęsistym niby jesienny deszcz.

– Są cztery moje materiały w zapasie – wrzeszczy. – Moje artykuły nie idą i są najniżej wyceniane.

– Nie jestem niańką – stwierdza zimno Kocie Oko. – Nauczy się pani pisać, to pójdą.

Proszę nie smarkać i podać temat!

– O ogródkach działkowych… Pomidory obrodziły… – połyka łzy i uciera nos.

– No – cieszy się Kocie Oko.

Młody dziennikarz chce zająć się sprawą ośmioosobowej rodziny mieszkającej w kompletnie zagrzybionym pokoju bez kanalizacji. Poinformowany przez szefa, że takich rodzin są w mieście setki, zmienia temat na rolny, gdyż region żyje z płodów wsi. Ma nawet tytuł: „Gwóźdź do trumny rolnika”, gdyż w sklepach gminnych spółdzielni brakuje tych precyzyjnych materiałów.

– I czego jeszcze brakuje? – pyta Kocie Oko.

– Wszystkiego.

– Bierzemy sprawę gwoździa.

Ostatni z niefunkcyjnych dziennikarzy proponuje problem z dziedziny kultury, bo w piśmie o niej za mało. Dlaczego tutejszy teatr zawiesza działalność w lipcu, kiedy turyści łakną duchowej strawy? Ma nawet anegdotę. Otóż w sztuce Szekspira ostatnio aktor grający rolę Romea, w scenie, gdy wyznaje miłość Julii i klęka u jej stóp, puścił potężnego bąka.

– I z tego mamy zrobić kolejny numer? Dwanaście ciekawych kolumn? – drwi Kocie Oko.

– Za wielu sefów, a za mało pisących – komentuje niechlujny redaktor. – Pismu tseba współpracowników. Podatnych, miękkich, dyspozycyjnych i psystępnych.

Krasnoludki uznają, że nadszedł właściwy moment dla ich spraw. Mechiavelli wdrapuje się na stolik po poręczy fotela, a za nim reszta. Są stąd doskonale widoczni, a pierwsze słowa skrzata powodują, iż zespół redakcyjny odwraca się ku gromadce gnomów.

– Proszę o głos! – woła Mechiavelli.

Kobiety martwieją, mężczyźni zatykają się własnymi oddechami. Tylko sepleniący redaktor pyta swobodnie szczupłego i niziutkiego zastępcę szefa: – Cy to pana rodzina, panie redaktoze? Licna.

– Z chęcią wypełnimy cały numer tygodnika atrakcyjną treścią – stwierdza Mechiavelli. – O przeżyciach erotycznych w wieku siedemnastym oraz współcześnie z tutejszym stolarzem napisze Madame Jeanne Antoinette de Pampadour. Sefona opublikuje nigdy nie odnalezione wiersze, powstałe na Lesbos. Ta oto Yoriko Hiroshi machnie artykuł do wyboru: o buddyzmie, zen albo o nieznanych początkach i tajnikach walki karate. Panna Kukurydza da fachowe uwagi o hodowli najbardziej obfitej w białko rośliny, od której bierze nazwisko.

Zhinga z Matumby serdeczną rzecz o więziach kulturalnych łączących odwieczne Murzynów z Polakami, a Hrabina Zofia Potocka oplotkuje dziewiętnastowieczną rodzimą arystokrację, która rozhulała i przehulała nasz kraj. Pleton zrobi przystępną krytykę idealistycznej filozofii, Pitigoras obliczy, za ile dziesiątków lat ukończona zostanie przebudowa wiaduktu na ulicy Tuwima. Didirot wskaże zalety racjonalnego podejścia do zjawisk życia. Natomiast Ainstein objaśni, dlaczego nie należy się lękać bomb atomowych oraz neuronowych po ich wybuchu.

Ja osobiście zdradzę najskuteczniejsze metody kierowania masami. Mamy także w zanadrzu szereg tutejszych ciekawostek i łatwo dokumentujemy nie istniejące sukcesy.

– Sef miał rację – wtrąca sepleniący dziennikarz. – To nie są wrony, tylko gadające spaki.

– Wszystko to wykonamy bezpłatnie – kończy Mechiavelli. – To znaczy, że cała forsa za wierszówkę dla ulubieńców naczelnego redaktora. Wszakże pod warunkiem:

odwołane zostaną, ze stosownymi przeprosinami, idiotyczne treści z felietonu o krasnoludkach podpisanego przez faceta o nazwisku Kocie Oko.

– Cholera – mówi sepleniący. – Tu, na tym zadupiu, pierwsa na świecie gazeta napisana psez krasnoludki. Wejdziemy do dziejów prasy, będą się o nas ucyć.

– Uczyć nie ucyć, ty matole – poprawia go Jeanne Antoinette de Pampadour. – Czy ty tak piszesz, jak mówisz?

– Nie – śmieje się sepleniący – oni za to pisą tak, jak ja mówię.

Dwie panie redaktorki leżą zemdlone, a trzecia, od sportu i ogródków działkowych, stoi na swoim krześle i tupie, pragnąc uchronić raz jedną, a zaraz potem drugą nogę od ugryzienia przez krasnoludki. Sekretarz redakcji wyznaje bez pytania, że ateistą został formalnie, zmuszony przez okoliczności życia, ale się naprawi i że błądzenie jest rzeczą ludzką, po łacinie errare humanum est. Potem do końca mamrocze wyłącznie prawdopodobnie po francusku.

– To nie są ptaki – stanowczo stwierdza młody specjalista od rolnictwa. – Ja znam ptaki. Kury, gęsi oraz inne. Wychowałem się na wsi. Widziałem też bociana.

Chyba nie czuje się specjalnie dobrze.

– Dość – warczy naczelny redaktor. – Kto to przyniósł?

Jest czerwony na twarzy jak sztucznie barwiona lemoniada. Jego tłusty palec, którym z obrzydzeniem wskazuje gnomy, też jest czerwony. Potem palec zaczyna krążyć jak jakiś detektor do wykrywania kłamstwa. Omija pogrążoną w nieświadomości redaktor techniczną, mówiącego bez sensu po francusku sekretarza, młodego znawcę wiejskich ptaków, tańczącą na krześle, drugą nieprzytomną redaktorkę i zatrzymuje się na sepleniącym specjaliście od młodzieży.

– Pan przyniósł to nakręcane świństwo!

– Ocywiście – cieszy się tamten. – Zawse nosę przy sobie porcję krasnoludków.

One wystawają mi wołowinę w kolejkach. I pisą wsystkie moje kawałki. A wam nie pisą?

Robi się małe zamieszanie, gdyż nimfy i krasnoludki chwytają się za rączki, robią koło na stoliku i zaczynają tańczyć, śpiewając zgodnie: – My jesteśmy krasnoludki, hopsasa, pod grzybkami pędzimy wódkę, hopsasa…

– Pan to natychmiast usunie – żąda Kocie Oko.

– Prosę mi wybacyć – uśmiecha się stary redaktor. – Ale wizyty nasych cytelników są w redakcji poządane, spiew nie został zabroniony, a zadne psepisy nie ogranicają wolności krasnoludków.

Tańczący zatrzymują się i Didirot pyta stanowczo: – Mam rozumieć, że ani współpracy, ani sprostowania nie będzie?

– Won! – krzyczy Kocie Oko. – Precz z tymi magnetofonikami!

– Nie jestem nakręconą maszynką – sprzeciwia się ostro Pitigoras. – Jestem krasnoludkiem i nic, co krasnoludkowe, nie jest mi obce.

Na dowód, iż jest istotą myślącą, cierpiącą i ludystyczną, w patetycznym geście rozdziera swoją zieloną koszulę, ukazując owłosione piersi, a na nich uczyniony mazakiem napis: „Czytaj »Wetknięcia«”. Natychmiast naśladuje go Jeanne Antoinette de Pampadour, która dodatkowo zrywa biustonosz. Posiadany przez nią napis jest podobny, tyle że zrobiony na bąblastych wypukłościach, a słowo

„czytaj” zastąpione jest czasownikiem „uprawiaj”.

– Prawie zawsze – opowiada jemu, Andrzejowi, Ainstein, kiedy skrzaty odtwarzają w naszym swoistym telewizorze zaszłe w redakcji wydarzenia – ludzie w końcu reagują agresja w stosunku do nas. Albo uważają skrzaty za cudeńka współczesnej elektroniki, albo za zwierzęta lub w ogóle nie dostrzegają, biorąc za omamy i halucynacje będące udziałem innych. W każdym z tych wypadków dominującym uczuciem jest wrogość. Kocie Oko już zaraz próbowałby nas wygnieść jak kurczęta, gdyż jest twardym racjonalistą, gdyby nie fakt, że niecodzienność przejściowo sparaliżowała mu nogi. Kiedy odzyskał tam czucie, szedł ku nam dosyć niepewnie.

Wszelki problem najlepiej jest zlikwidować niszcząc jego przyczyny. Wytępienie krasnoludków, ciche wyrzucenie ich szczątków oraz zobowiązanie zespołu redakcyjnego, by nie przyznawał się do pijackich postrzeżeń, załatwia sprawę z uwagi na brak faktów i świadków. Kocie Oko podchodzi powoli do stolika, na którym znajdują się wszystkie skrzaty, unosi go i szybko przykłada blatem do ściany. Krasnoludki powinny zostać spłaszczone i oddać zawarte w ich organizmach soki suchemu, wiekowemu tynkowi. Tyle że one spadają na cztery fotele podczas gwałtownego ruchu stolika. W czasie, gdy naczelny redaktor „Wetknięć” z mocą dociska stolik do ściany, gnomy uznają, iż najlepiej znaleźć się w cichym oku cyklonu. Dwójka ładuje się do szerokich nogawek spodni Kociego Oka, inne wdrapują się pod jego marynarkę, do jej kieszeni, na ramiona, a nawet wczepiają się w bujnie, dostojne włosy jego czupryny.

Z wierzchołka głowy naczelnego redaktora Mechiavelli powołuje się na międzynarodowe konwencje oraz wszelkie inne przepisy dotyczące praw krasnoludka i ochrony środowiska naturalnego. Jego wysoki głos nie dochodzi jednak do czynników kompetentnych, a Kocie Oko podryguje niby niedźwiedź na lekcjach tańca w smorgońskiej akademii. Naczelny redaktor na ślepo uderza dłońmi w rozmaite okolice swego pulchnego ciała, ale zawsze w puste miejsce po przebywającym tam przed chwilą krasnoludka. Sprawia wrażenie człowieka, którego oblazły znakomicie wytresowane, duże kleszcze, więc miota się po gabinecie, pokrzykując i tupiąc.

Żaden z dziennikarzy nie zrywa się, by mu pomóc.

– I to było najbardziej przykre – zauważa potem wrażliwa Yoriko Hiroshi. – Był samotny w najstraszliwszej chwili swego życia. Ani stosunek zwierzchnictwa, ani uczucia przyjaźni i miłości, myślę o jego oblubienicy, nie skłoniły chociażby jednego członka zespołu do działania. Kiedy znękany ponad siły zbliżał się do któregokolwiek z kolegów, ten uskakiwał, by nie zarazić się skrzatami.

Zasapany od wysiłku i oblany potem, gdyż nawet klimat nie ulitował się nad jego opresją.

Kocie Oko ciężko siada w najważniejszym fotelu za potężnym biurkiem i ryczy do obecnych: – Tchórze! Sami tchórze!

– Pan zdaje się używa tego określenia w sensie negatywnym?! – pyta go Pleton, który wyskakuje redaktorowi spod marynarki, ląduje na biurku i rozprostowuje ramiona wśród sterty papierów.

– I słusznie – stwierdza Didirot. Właśnie siedzi wygodnie na ramieniu Kociego Oka i mówi wprost do jego ucha, jakby szukał z nim przyjacielskiego zbliżenia.

– Ze wszystkich możliwych cech człowieka najwyżej należy kłaść odwagę. Nie chodzi o odwagę samą w sobie, gdyż taka nie istnieje. Ona pojawia się tam, gdzie jest do wykonania zadanie połączone z ryzykiem utraty czegokolwiek, co jest nam drogie lub po prostu potrzebne. Najcenniejsza bywa odwaga nieśmiałych i bojaźliwych, aby okazać odważnymi, przemóc muszą opory zakorzenione w nich samych.

W tym miejscu Didirot wylicza stu ludzi, którzy własnymi piersiami i nie tylko tym organem ciała ratowali, co było do uratowania w różnych okolicznościach.

Ponadto prosi, by się wyuczyć tych nazwisk, aby duchowa siła odważnych przeszła na słuchaczy, co wzbogaci liczbę odważnych i pchnie cywilizację.

My, Zatraceński, pomijamy tę listę, gdyż ludzie odważni są skromni i nie pragną sławy. Poza tym nam odwaga nie jest potrzebna. Nie możemy na przykład ocalić wciągniętych w zasadzkę żołnierzy ani okazać odwagi cywilnej i dać się powiesić ewentualnie spalić za prawdę. Następnie Didirot bezlitośnie drwi z tchórzostwa, szczególnie jako źródła zastoju cywilizacyjnego. Przy okazji podaje listę stu najwybitniejszych tchórzy w dziejach ludzkiego gatunku i proponuje, by zapomnieć tych ludzi, którzy są bolesnym wyrzutem w społecznej świadomości.

– Tchórzostwo zresztą – zakończy swą myśl Didirot – w ogóle w ogóle nie istnieje, podobnie jak krasnoludki. To znaczy, że każdy porządny człowiek jest odważny z natury, ale z różnych powodów, najczęściej z lenistwa i dla zachowania aktualnej posady, nie uruchamia w sobie tej właściwości.

– Niech mnie odważni pocałują w mój skrzaci tyłek – replikuje Pleton.

Bardzo nieprzyjemny i niestosowny zwrot w poważnej dyskusji, chociaż według niego, Andrzeja, w pewnym sensie rzeczowy, gdyż gnom opisuje przy okazji swój tyłek tak zniechęcająco, że żadna odwaga nie pozwoliłaby podjąć się proponowanej czynności. Dalsze jednak argumenty Pletona mają charakter poważny i operują dowodami trudnymi do obalenia: – Jeśli nawet przyjąć, że odwaga buduje świat, to wznosi go dla tchórzostwa. Odważni, jako pierwszy szereg dzielnych budowniczych nowego, zwykle giną, a zdobycz przechodzi w dłonie tchórzy. Życie jest najwyższą wartością, oto nasza popularna zasada, a kto boi się, żyje dłużej i zbiera plony zasiane przez odważnych. To tchórze zachowują gatunek dla wiecznego trwania, ponieważ dłużej żyją, więc i dłużej płodzą. Tchórze nie krytykują i nie żądają, nie powodują tedy konfliktów i nie łamią obowiązującego porządku. Tchórze nie biorą udziału w aktach agresji, szanują prawo i są zwolennikami panującego ładu.

Najłatwiej zorganizować społeczeństwo tchórzy, a społeczeństwo zorganizowane oraz uległe buduje wydajniej niż odważni, którzy z reguły są burzycielami.

Dzięki tchórzom wszyscy wiedzą wszystko i nie jest potrzebne stosowanie przemocy, aby się czegoś dowiedzieć. Tchórzostwo to rodzaj lojalności i matka życia w uregulowanym, pewnym nurcie. Tylko to uczucie powoduje, że nie czynimy rzeczy nie przemyślanych, że umiemy wyobrazić sobie konsekwencje naszych emocji.

Tchórzostwo oznacza bezpieczeństwo dla tchórza i dla innych. Ta cenna cecha normalnego człowieka i krasnoludka z reguły łączy się z podwyższoną wrażliwością.

Dlaczego tchórz nie zadaje cierpienia? Dlatego, że go się boi. Najczęściej tchórzliwe są kobiety oraz rusałki. Stąd żyją dłużej, czują głębiej, lepszą opieką otaczają najbliższych i nie zaznają wątpliwości umysłu. Z tchórzostwa spełniają najbardziej nużące i znienawidzone funkcje. Z tchórzostwa wybierają nieszczęśliwą pewność przy boku nijakiego mężczyzny, zamiast szczęśliwej niepewności obok ideału.

Konsekwenty i przekazywany stanowczym tonem wywód Pletona powoduje, iż specjalistka od sportu przestaje tańczyć na swoim krześle, a nawet na nim siada.

Przebudzone z omdlenia inne dziennikarki wsłuchują się bacznie, podobnie jak mężczyźni. Skrzat wydobywa z ucha złocistą kuleczkę, bada ją oczyma i kontynuuje: – Tchórze najbardziej boją się śmierci. I słusznie. Brak tej obawy zniweczyłaby ludzkość oraz krasnoludki natychmiast, bo jest równy pozbawieniu instynktu samozachowawczego.

Mówi się, że na tchórzy nie można liczyć. To prawda, oni unikają udziału we wszystkim, co wiąże się z niepotrzebnym ryzykiem. Zawsze natomiast są do dyspozycji, kiedy trzeba utrzymać istniejący stan rzeczy. Bez wahania popierają ład, porządek i własny spokój, więc spokój wszystkich. Można na nich liczyć w fundamentalnych sprawach bezpiecznej egzystencji.

Pleton nie żąda uznania publicznego dla swego stanowiska. Uważa raczej, iż nadanie tchórzostwu rangi szlachectwa lub stopni naukowych, zaprowadzenie go w instytucjach wychowawczych, przymus do niego i szeroka propaganda płynących z tchórzostwa korzyści, mogłyby ludzi oraz krasnoludki odwrócić od jego kultywowania. Tylko za dymną zasłoną powszechnego uznania dla odwagi tchórzostwo może się, także na mocy przekory, bezpiecznie rozwijać i pomagać ludziom czy skrzatom w przetrwaniu, a przede wszystkim w eliminacji jednostek, których odwaga stanowi przyczynę zagrożenia innych. Odważni sami się eliminują, cieszy się Pleton z tego prawa społecznego i jest bardzo dumny ze swych uczuć, naturalna konsekwencja wywodów.

Gnom sypie nazwiskami. Głośnymi, otoczonymi prawdziwym lub wymuszonym szacunkiem. Podaje przykłady tchórzostwa tych wielkich ludzi, którzy w istocie zbudowali to, co jest zbudowane. Przekonuje, że tchórze są wydajniejsi nawet na wojnach, gdyż skutecznie chroniąc własne życie, zabijają w efekcie więcej wrogów. Wśród wybitnych, w skali województwa, ludzi, u których rozsądek, najważniejsza cecha myślącego człowieka, wyraźnie przeważa nad brzydką odwagą.

Pleton elegancko umieszcza Morskie Oko. Stwierdzenie to, czyżby niebaczne, podrywa naczelnego redaktora do ponownego nerwowego działania.

– Nigdy nie byłem tchórzem! – ryczy. – Zawsze piszę tak, jak myślę.

– Właśnie – ciszy się Pleton.

Do lojalności względem szefa poczuwa się jego zastępca.

– Zadzwonię po straż pożarną – proponuje odważnie.

– Ja zrobię – mówi Ainstein. – Powiem pożarnikom, że właśnie krasnoludki, to jest terrorystyczna grupa kurdupelków, wzięła w niewolę zespół redakcyjny.

Uwolnienie zakładników nastąpi po dostarczeniu przez straż pożarną pół kilograma smażonej wołowiny bez kości.

– Oszalałeś! – drze się Kocie Oko na zastępcę. – Żadnych krasnoludków nie było i nie ma!

– Gdzie pani nabyła tę szałową bluzkę? – pyta Hrabina Zofia sympatię naczelnego.

Rusałka maszeruje właśnie po długim stole, przy którym odbywała się narada. Nie czeka na odpowiedź, której zresztą nie ma, i podchodzi do redaktora sepleniącego. – Podobasz mi się, staruszku – mówi do niego kręcąc bioderkami.

– Zawse podobałem się dziewcętom – odpowiada redaktor i całuje rusałkę w maleńką dłoń. – Cy pani ma wolny wiecór?

– Zboczeniec – komentuje sympatia naczelnego.

Otwierają się drzwi od sekretariatu, zagląda pracująca tam dziewczyna i pyta: – Czy podać już zakąski?

– Tak! – krzyczy stanowczo Kocie Oko. – I koniec przywidzeń!

Ciężkim, oprawnym w płótno rocznikiem „Wetknięć”, ujętym niesamowicie szybko, rzuca w miejsce na biurku, gdzie Pleton dłubie właśnie w drugim uchu. Skrzat wskakuje na rocznik i zjeżdża na nim na zielony dywan. Sympatia naczelnego uderza torbą w Hrabinę Zofię.

Zastępca szefa, uginając się pod ciężkim krzesłem, próbuje nim przygwoździć trzy rusałki spoczywające pod filodendronem.

– Najprzyzwoiciej zachował się sepleniący – opowiada Pitigoras. – Przygarnął Hrabinę Zofię oraz Zhingę i widząc, jak wskakujemy na parapet otwartego okna, sam je tam zaniósł.

– Nikogo nie złapali? – pyta on, Andrzej.

– Owszem. Rzucili się wszyscy i pod stołem oblepili zastępcę naczelnego.

– Odważni ludzie – stwierdza z uznaniem Mechiavelli. – I twardzi, bo sprostowania w naszej sprawie nie należy się spodziewać.

Krasnoludki lądują na pełnym śmieci podwórku za redakcją. Gubią się w stosach papierów i odpadków, potem wychodzą na uliczkę, gdzie jest przystanek taksówek.

Przyjeżdżają prawie pod nasz dom, gdyż ukradkiem zabierają się samochodem z jedną z naszych sąsiadek.

My, Zatraceński, przeżywamy mieszane uczucia, gdy zawiany zespół redakcyjny opuszcza lokal około godziny szesnastej. Dla niego, Jakuba, jest to dowód, iż skończyła się wreszcie jego, Andrzejowa, obsesja, kiedy sekretarka wyprasza nas z korytarza, gdyż zamyka drzwi wejściowe.

– Gdybym nie miała w czubie – mówi do koleżanki przechodząca obok nas dziennikarka – przysięgłabym, że szefa odwiedziły dziś krasnoludki. Zupełnie trzeźwe krasnoludki. I że wyfrunęły przez okno, co dowodzi, że były to raczej kolorowe papużki.

– Były – potwierdza koleżanka. – Ale już po wódce. Uchlały się i szef im dowiódł, że są tchórze i nie mają rozumu.

– Głupie wrony – odpowiada pierwsza. – W tym mieście tylko Kocie Oko ma rozum.

W lepkim smrodzie o właściwościach zepsutych jajek, który stoi nas miastem gorącym jak kipiący czajnik, my, Zatraceński, biegniemy szybko do naszego mieszkania. On, Jakub, naśmiewa się z niego, Andrzeja, kpi z jego fantazji i troski, czy skrzaty same potrafiły wrócić w domowe pielesze. Może nigdy się nie dowie, że żart albo poważny przypadek losu podarował nam przed rychłą śmiercią coś bogatszego niż bogaty świat rzeczy.

Na szczęście skrzaty są już w naszym mieszkaniu. Chodzą wśród pięciu tysięcy książek, wśród pachnących trocin i wiórów, pogryzając plasterki żółtego sera.

My, Zatraceński, bierzemy się za smażenie okonków, gdyż w rybach jest fosfor, a od fosforu przybywa rozumu.

– Przypuśćmy, że tak było – stwierdza on, Jakub, gdy znamy już zaszłe w redakcji wypadki, które uważa za wytwór zboczonej wyobraźni jego, Andrzeja. – Jakieś krasnoludki w redakcji. Prymitywne zachowanie. Wszystko po to, aby z dziennikarzy zadrwić, ośmieszyć ich. Niemoralne jest umieszczenie człowieka w sytuacjach satyrycznych tylko dlatego, że jakieś jego poglądy lub zachowania nie odpowiadają nam.

– Skrzaty – odpowiada on, Andrzej – tylko uczestniczą w tej grze pozorów, jaką jest cały świat.

– Wszystko jest grą pozorów – zgadza się Jakub. – Więc i one. Czyżbyś nie zauważył, że prowadzimy życie pozbawione sensownych motywów oraz celów? Biegamy gdzieś, widzimy coś, słyszymy o czymś, zamiast codziennie wytwarzać z drewna lampy i półki, sprzedawać je, nabywać żywność, odpoczywać i czekać na wyznaczony koniec oraz ewentualne odwiedziny panny Nu-Nu. Tak przecież istnieją wszyscy, czy chcesz być oryginalny?

Anatol Ulman 

Potworne poglądy cynicznych krasnoludków