...i nagle zrozumiałem, że to
niemożliwe by ta przejmująca, cierpiąca świadomość nagle
przestała istnieć i zniknęła z tego świata. Tak, a poza tym ta
świadomość nie była przecież moją świadomością, była
raczej świadomością o mnie, ja zaś jedynie miałem na jej
temat wiedzę, ale nie mogłem nią dysponować, jak gdyby była to
świadomość nienależąca wyłącznie do mnie, tylko ciągle gdzieś
się pojawiająca i niepozwalająca uwolnić się od siebie,
niepotrzebnie i na próżno zadręczająca mnie na śmierć. Z
drugiej strony czułem wyraźnie, że owa pełna cierpienia
świadomość wcale nie jest świadomością nieszczęśliwą, to
„ja” będąc jej ucieleśnieniem, jestem w tej chwili
nieszczęśliwy, wynika to jedynie z mojej własnej beznadziejności
wobec tej bezlitosnej, wiecznej, dręczącej, choć powtarzam, wcale
nie nieszczęśliwej świadomości.
Imre Kertesz
Kadysz
za nienarodzone dziecko.
Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
▼
czwartek, 30 maja 2013
wtorek, 28 maja 2013
Vanitas
Milczeć chyba najlepiej, kiedy słowa: linia –
Nie można wyłożyć lasem, trawą, liśćmi.
Przetnij pustkę jak nożem – wieża się przechyla,
Ale się nie przewali, tylko przecięta zawiśnie
I stanie się nieważka – ta wieża milczenia
Lasów, traw, liści, drewna i kamienia.
Tak się zjednoczy w linii, w pustce i w pojęciu
Świat istot i przedmiotów, żywych i umarłych.
Niechaj wnioski wypowie płaskim cieniem sędzia:
W myśleniu jest krawędź płaszczyny – geometryczna marność.
Poezja przebiegnie milczeniem, jak iskra wzdłuż przewodnika,
I pozostawi smugę: w linii się śmierć zamyka.
Witold Wirpsza
Nie można wyłożyć lasem, trawą, liśćmi.
Przetnij pustkę jak nożem – wieża się przechyla,
Ale się nie przewali, tylko przecięta zawiśnie
I stanie się nieważka – ta wieża milczenia
Lasów, traw, liści, drewna i kamienia.
Tak się zjednoczy w linii, w pustce i w pojęciu
Świat istot i przedmiotów, żywych i umarłych.
Niechaj wnioski wypowie płaskim cieniem sędzia:
W myśleniu jest krawędź płaszczyny – geometryczna marność.
Poezja przebiegnie milczeniem, jak iskra wzdłuż przewodnika,
I pozostawi smugę: w linii się śmierć zamyka.
Witold Wirpsza
Jesteś, 4
Jesteś więc boisz się Nie mów nie
Masz w sobie to drżenie.
Ten odruch żeby cofnąć się wieczorem
spod drzwi własnego domu Ktoś tam stoi.
Coś cię owija włochate i czarne Ten koc ta noc
dusisz się w tym Przecież to tylko
imaginacja Weź tabletkę zaśnij
We śnie uciekasz Odjęto ci nogi
Budzisz się Znów zasypiasz i zdajesz egzamin
boisz się nic nie umiesz Rano dzwonek
i trzepot serca Wstań obłaskaw
na progu lęk codzienny
Z tym żyjesz Z tym jesteś
Wiktor Woroszylski
Masz w sobie to drżenie.
Ten odruch żeby cofnąć się wieczorem
spod drzwi własnego domu Ktoś tam stoi.
Coś cię owija włochate i czarne Ten koc ta noc
dusisz się w tym Przecież to tylko
imaginacja Weź tabletkę zaśnij
We śnie uciekasz Odjęto ci nogi
Budzisz się Znów zasypiasz i zdajesz egzamin
boisz się nic nie umiesz Rano dzwonek
i trzepot serca Wstań obłaskaw
na progu lęk codzienny
Z tym żyjesz Z tym jesteś
Wiktor Woroszylski
Szukam wspólnika
Postanowiłem dać anons taki do dziennika
odpowiednio duży,
by uwagę skupiał:
CHCĘ ZOSTAĆ PORZĄDNYM CZŁOWIEKIEM -
POSZUKUJĘ WSPÓLNIKA!
Sam się nie będę wygłupiał!
Marian Załucki
odpowiednio duży,
by uwagę skupiał:
CHCĘ ZOSTAĆ PORZĄDNYM CZŁOWIEKIEM -
POSZUKUJĘ WSPÓLNIKA!
Sam się nie będę wygłupiał!
Marian Załucki
Ojciec
Jak to umarłeś?
przecież zawsze byłeś
i tydzień po tygodniu odliczałem tobą
Ty wprowadziłeś mnie w zaułki lasu
za rękę żebym nie zabłądził
pokazałeś drzewa rosnące w ciszy
drogę przez wieki wdeptaną w kamienie
i biedronkę która wcześniej będzie w niebie
Świeży chleb od ciebie smakował inaczej
wiedziałeś zawsze jak potoczy się piłka
i która kropla deszczu
spadnie na nos pierwsza
Mówiłeś o chorobie bólu i starości
a ja ćwiczyłem swoje młode mięśnie
mówiłeś o śmierci
ja czekałem na cud
Teraz wiem że ty byłeś cudem
próbuję zrozumieć srebrne pstrągi czasu
dałeś mi życie
które trzeba oddać
zniszczone
w jak najlepszym stanie
Leszek Wójcik
przecież zawsze byłeś
i tydzień po tygodniu odliczałem tobą
Ty wprowadziłeś mnie w zaułki lasu
za rękę żebym nie zabłądził
pokazałeś drzewa rosnące w ciszy
drogę przez wieki wdeptaną w kamienie
i biedronkę która wcześniej będzie w niebie
Świeży chleb od ciebie smakował inaczej
wiedziałeś zawsze jak potoczy się piłka
i która kropla deszczu
spadnie na nos pierwsza
Mówiłeś o chorobie bólu i starości
a ja ćwiczyłem swoje młode mięśnie
mówiłeś o śmierci
ja czekałem na cud
Teraz wiem że ty byłeś cudem
próbuję zrozumieć srebrne pstrągi czasu
dałeś mi życie
które trzeba oddać
zniszczone
w jak najlepszym stanie
Leszek Wójcik
Cywilizacja
Płazy pochodzą od ryb
gady pochodzą od płazów
ssaki pochodzą od gadów
człowiek i szczur
łamigłówka ziemskiego pokrewieństwa
Za milion lat niepewności
ktoś ustawi w muzeum
fajkę korkociąg lufę czołgu
zagadkowe szczątki ludzkości
Leszek Wójcik
gady pochodzą od płazów
ssaki pochodzą od gadów
człowiek i szczur
łamigłówka ziemskiego pokrewieństwa
Za milion lat niepewności
ktoś ustawi w muzeum
fajkę korkociąg lufę czołgu
zagadkowe szczątki ludzkości
Leszek Wójcik
poniedziałek, 27 maja 2013
Ramdas i niedualność
Przez około dziesięć dni mieszkał w
Ram Mandir, i podczas wieczorów liczni przyjaciele z miasta mogli
przyjść i zadawać mu różne pytania o Ram, i on próbował
zadowolić ich takimi odpowiedziami, które sugerował mu sam Ram.
Przy jednej okazji pewien przyjaciel przyszedł specjalnie by odbyć
dyskusję na temat religijny, dotyczący pewnego punktu. Jego
pierwszym pytaniem było:
„Kim jesteś?” „Jestem Ramdas”
brzmiała prosta odpowiedź.
„Nie, w tym miejscu kłamiesz”,
odpowiedział przyjaciel. „Jesteś Samym Ram. Mówiąc,że jesteś
Ramdasem, nie wiesz co mówisz. Bóg jest wszędzie i we wszystkim.
Jest w tobie, i tak, ty jesteś Nim. Wyspowiadaj się ze swego
kłamstwa”.
„Prawda to, drogi przyjacielu, Bóg
jest wszędzie”, odpowiedział Ramdas. „Ale w tym samym czasie,
musi być zauważone, że Bóg jest jeden, i kiedy On jest w tobie i
wszędzie dookoła ciebie, czy mogę pokornie spytać, komu
postawiłeś to pytanie?”
Po pewnym namyśle, przyjaciel zdołał
odpowiedzieć: „Cóż, postawiłem to pytanie sam sobie”. Ta
odpowiedź była dana jako desperacka próba bycia w zgodzie z jego
pierwszą wypowiedzią. Gdyby odpowiedział, że to on zadał pytanie
Ramdasowi, byłyby w tym zaakceptowany przez dyskutującego oczywisty
sens dualizm „ja” i „ty”.
„W rzeczywistości”, powiedział
Ramdas, „Ram nie mówi – w momencie wypowiedzenia słowa, nie
jest Ram. Mowa tworzy zawsze poczucie dualności – mówcy i tego do
kogo się mówi. Ram jest jeden i niepodzielny, jest czystą
ignorancją dla człowieka – którego ego jest wielką przeszkodą
dla jego pełnej realizacji jedności Boga – mówić że jest on
Bogiem”.
Osobność
Spokojny kącie, w którym się ukrywam
od uprzykrzonej natrętników zgrai,
W twojej zaciszy we wszystko opływam
Pewien, że głos mój i myśl się utai.
Złymi widoki utrudzony srodze,
Pozwól, niech w tobie przykrość moją słodzę.
Dość długo byłem Fortuny igrzyskiem
Czas już rozpięte dawno spuścić żagle;
Niech się świat bawi innym widowiskiem,
Niech jednych wznosi, spuszcza drugich nagle;
Nie chcę i myśleć o Fortuny kole -
Byłem na górze, byłem i na dole.
Póki wiek rześki niepewne zawody
Przyszłego losu uwdzięczał i słodził,
Biegłem za szczęściem, szalony i młody;
Niech też odetchnę, dościem się nachodził.
Patrzcie na inszych, Argusy stooczne -
Ja sobie w kącie tymczasem odpocznę.
Ignacy Krasicki
od uprzykrzonej natrętników zgrai,
W twojej zaciszy we wszystko opływam
Pewien, że głos mój i myśl się utai.
Złymi widoki utrudzony srodze,
Pozwól, niech w tobie przykrość moją słodzę.
Dość długo byłem Fortuny igrzyskiem
Czas już rozpięte dawno spuścić żagle;
Niech się świat bawi innym widowiskiem,
Niech jednych wznosi, spuszcza drugich nagle;
Nie chcę i myśleć o Fortuny kole -
Byłem na górze, byłem i na dole.
Póki wiek rześki niepewne zawody
Przyszłego losu uwdzięczał i słodził,
Biegłem za szczęściem, szalony i młody;
Niech też odetchnę, dościem się nachodził.
Patrzcie na inszych, Argusy stooczne -
Ja sobie w kącie tymczasem odpocznę.
Ignacy Krasicki
W co wierzyć?
W co wierzyć, gdy wszystko
upada,
W co wierzyć dzisiaj, kiedy błoto tryska
Aż do słonecznych promieni ogniska,
Gdy zwątpień jadem zatruta biesiada?
W co wierzyć, kiedy światło nam nie błyska
Choć mgły już pierzchły? Nikt nie odpowiada.
Wątpić nam trzeba! Tłumy jęczą: »biada!«
Patrząc na złudzeń swych dawnych zwaliska.
Wszystko zbryzgane rozczarowań kałem!
Za dużo wiemy i za mało razem,
I każdy woła dziś w zwątpieniu stałem:
»Gdziem był przed wieki, tam do dziś zostałem,
»Nędznym robakiem, nie Boga obrazem,
»Daremną pogoń jest za ideałem!...«
Zenon Przesmycki
W co wierzyć dzisiaj, kiedy błoto tryska
Aż do słonecznych promieni ogniska,
Gdy zwątpień jadem zatruta biesiada?
W co wierzyć, kiedy światło nam nie błyska
Choć mgły już pierzchły? Nikt nie odpowiada.
Wątpić nam trzeba! Tłumy jęczą: »biada!«
Patrząc na złudzeń swych dawnych zwaliska.
Wszystko zbryzgane rozczarowań kałem!
Za dużo wiemy i za mało razem,
I każdy woła dziś w zwątpieniu stałem:
»Gdziem był przed wieki, tam do dziś zostałem,
»Nędznym robakiem, nie Boga obrazem,
»Daremną pogoń jest za ideałem!...«
Zenon Przesmycki
Odys
Nauczyłeś mnie czym jest
smak wędrówki, zmaganie
się
z drogą prowadzącą
przez obszary
ziemi, ale przede
wszystkim
czym jest droga wiodąca
przez
przestrzenie duszy.
Dzięki Tobie wiem, że
życie
jest wędrowaniem, ciągłym
oddalaniem się i
przybliżaniem
do celu, którym jest
Itaka,
dom, w którym czeka na
nas
wierna miłość.
Dla Ciebie to miłość
Penelopy,
dla mnie tkliwe
Miłosierdzie Ojca,
który czeka na mnie
wierząc,
że powrócę z dalekiego
kraju,
dokąd uciekłem, szukając
tego, co zawsze było tu w
Itace -
w błękitnym domu Ojca.
Ale gdybym nie powędrował
w tę złudną podróż
po bezdrożach świata,
nigdy nie zrozumiałbym
czym naprawdę jest Itaka.
Bartłomiej Józef
Kucharski
Po co?
Że nic już nie wezmę z życia
wazy,
dlatego bym serce kulą mierzył?
Po co? Po co? Przecież i tak
żyję, jak gdybym nie żył.
Tadeusz Peiper
dlatego bym serce kulą mierzył?
Po co? Po co? Przecież i tak
żyję, jak gdybym nie żył.
Tadeusz Peiper
Requiem aeternam
trzecia księga Pentateuchu (fragment)Na początku była chuć
Nic prócz niej
A wszystko w niej
|
|
Co wszystko z siebie wyłoniła
Święty ogień Heraklita
Który pochłania niknące światy
I nowe byty z nich wyprowadza
Duch Boży
Co się unosił nad wodami
Gdy jeszcze nic nie było prócz Mnie
Chuć to prasiły życia
Rękojmia wiecznego rozwoju
Wiecznego odchodzenia
I wiecznego powrotu
Jedyna istota bytu
To siła
Co sprowadza mieszanie się
I rozdzielanie
Twórczyni
Pokarm
I niszczycielka
To siła
Z którą Ja-Bóg
Gdym świat ze siebie wyrzucił
Atomy na siebie ciskałem
To zaciekłość
Z jaką się z sobą sprzęgały
W pierwiastki się wiązały
I w światy całe łączyły.
To siła
Co w eterze się rozpaliła pragnieniem
By morze swych fal rozkiełznać
Jedną falę z drugą połączyć
W wściekłym uścisku
Wprawić je w rozkoszne drgania
Rozszaleć je w podrywach krzyczącej lubieży
Kurcze pragnienia ukajać
W czołgających się dreszczach upojenia
Aż się światło z nich porodziło
To powrotna siła
Z jaką się strumień elektryczny sam ze sobą spaja
Drobinom pary od siebie odbijać się każe
I takoż jest chuć życiem
Światłem
Ruchem
Stanisław Przybyszewski
Sennym jest życie — marzeniem
Zygmunt:
Ma słuszność. Więc na
przypadek,
Gdybyśmy znowu śnić
mieli,
Wstrzymajmy duszy upadek,
Furię i zemstę, jeżeli
Przyjemny ma sen nam wrócić.
Snu niczym nie trzeba
kłócić,
Bo sen istotne to życie,
Póki z zbudzeniem rozbicie
Nie przyjdzie. Śni król,
że włada,
A słów pochlebców kaskada
Każdą kropelką strumienia
Oznacza bliskość
zbudzenia.
Śni bogacz skarbów
nadmiary,
Nędzę, ubóstwo śni
stary,
Śni, kto możnieje i
rośnie,
Śni, kto się trapi
żałośnie.
Śni, kto się gniewa
obrażon:
Śnią wszyscy, choć się
nie ważą,
Że śnią, otwarcie
powiedzieć.
Śnię ja, że muszę tu
siedzieć
W wieży, jak śniłem, że
wolny
Zemście bieg dałem
swawolny.
Czym życie? Złudzenia
chwilką,
Czym życie? Marzeniem
tylko,
Cieniem, majakiem, rojeniem,
Największe szczęście —
pół niczym:
Sennym jest życie —
marzeniem,
Sen zaś snem tylko
zwodniczym.
niedziela, 26 maja 2013
Sen to tylko
Sen to tylko — niech
dogodzi!
Ale potem złe przychodzi,
Obudzenia przyjdzie chwila
(Na sprzeczności się
wysila
Rozum mój). Dla snu, co
minie,
Snu rozkoszy albo chwały,
Któż da czas zbudzenia
cały,
Wieczność, co bez końca
płynie?
Kto ma ognie za bezpieczne,
Co popiołem go zaprószą?
Więc szukajmy to, co
wieczne,
Nieśmiertelną naszą
duszą:
Chwały, co nie ginie
marnie,
Szczęścia, co czci nie
zagarnie
Z blasku królewskiej
korony.
Calderon
(z Życie Snem)
Tłumaczenie: Józef Szujski
Biuletyn specjalny
Dzieci grające w klasy
nie zdają sobie sprawy
z przyszłości.
Ta ich słodka schizofrenia:
bita śmietana śniegowych bałwanków
polana koników polnych
instynkt bławatka
- na przemian
z rozumem
rodziców hazardzistów
defraudantów morderców
fałszerzy szpiegów oszustów.
Ta ich słodka schizofrenia
z różowymi policzkami.
Ziemski happening
z wszelkimi konsekwencjami.
Dzieci nie wiedzą jeszcze
że citoyen Guillotin wynalazł maszynę
która ścięła mu głowę.
Są nieostrożne. Nie słuchają starszych.
Pytają: dlaczego?
i nie czekając na odpowiedź
zatykają sobie uszy palcami
wkładają do ust cukierki w czekoladzie
i wybiegają daleko.
Do siebie.
Ewa Lipska
nie zdają sobie sprawy
z przyszłości.
Ta ich słodka schizofrenia:
bita śmietana śniegowych bałwanków
polana koników polnych
instynkt bławatka
- na przemian
z rozumem
rodziców hazardzistów
defraudantów morderców
fałszerzy szpiegów oszustów.
Ta ich słodka schizofrenia
z różowymi policzkami.
Ziemski happening
z wszelkimi konsekwencjami.
Dzieci nie wiedzą jeszcze
że citoyen Guillotin wynalazł maszynę
która ścięła mu głowę.
Są nieostrożne. Nie słuchają starszych.
Pytają: dlaczego?
i nie czekając na odpowiedź
zatykają sobie uszy palcami
wkładają do ust cukierki w czekoladzie
i wybiegają daleko.
Do siebie.
Ewa Lipska
Nie spojrzymy prawdzie w oczy
prawda nie ma
oczu
na ma twarzy
nie ma języka
prawda nie ma skrzydeł
wcale nie mieszka
za siedmioma morzami lasami górami
myślę że prawda
to jest raczej ta dokuczliwa narośl
która uwiera cię w środku
myślę że to jest właśnie to
co lepkie
zwinięte w kłębek gdzieś tam pod twoją skórą
nieprzyjazne wygodzie
nagle nabrzmiewa
daje ci rozpaczliwe znaki
ciemne
jak migowy szyfr głuchoniemych
to boli
to dławi cię
nie możesz już dłużej milczeć
krzyczysz.
Urszula Kozioł
na ma twarzy
nie ma języka
prawda nie ma skrzydeł
wcale nie mieszka
za siedmioma morzami lasami górami
myślę że prawda
to jest raczej ta dokuczliwa narośl
która uwiera cię w środku
myślę że to jest właśnie to
co lepkie
zwinięte w kłębek gdzieś tam pod twoją skórą
nieprzyjazne wygodzie
nagle nabrzmiewa
daje ci rozpaczliwe znaki
ciemne
jak migowy szyfr głuchoniemych
to boli
to dławi cię
nie możesz już dłużej milczeć
krzyczysz.
Urszula Kozioł
Z pyłu w nic
że nie z gliny powstałeś
lecz
z pyłu gwiazdy
przez siebie w głąb
niebawem
przejdziesz na wylot
ty
dzisiaj jeszcze zachłanna
wargo
ty
promienna ciżbo
myśleń i chceń
a jutro
czarny tunel w niczym
ty
w nigdzie nic
Urszula Kozioł
z pyłu gwiazdy
przez siebie w głąb
niebawem
przejdziesz na wylot
ty
dzisiaj jeszcze zachłanna
wargo
ty
promienna ciżbo
myśleń i chceń
a jutro
czarny tunel w niczym
ty
w nigdzie nic
Urszula Kozioł
Żyjesz samymi brzegami
Żyjesz samymi brzegami
chwiejnym konturem
nagła ciemność
ścina ci krew
lodem
paszcza świata z czarnym podniebieniem
już bierze cię na kieł ─
sierp
obojętnego blasku
umrzesz
umrzesz z wierszem na ustach
z wierszem na ustach wyrzeczonym znów
do nikogo.
Urszula Kozioł
chwiejnym konturem
nagła ciemność
ścina ci krew
lodem
paszcza świata z czarnym podniebieniem
już bierze cię na kieł ─
sierp
obojętnego blasku
umrzesz
umrzesz z wierszem na ustach
z wierszem na ustach wyrzeczonym znów
do nikogo.
Urszula Kozioł
Norwid
Koło Hiszpańskich Schodów
zblakły cień poety Cypriana
krąży za białawym cieniem istnej syreny
niedoszłej kochanki
Marii Kalergis
powiernica ich dwojga, Trębicka
chwali jego fragmentowy wyrażania się sposób
jakim w siebie pochylon
obdarzy hojnie przyszłe późne wnuki.
Wczorajszy dandys
ozdoba warszawskich salonów
(bądź co bądź potomek rodziny królewskiej)
a zaraz potem tutaj kloszard Europy
wzgardzony nędzarz
jak z kulą u nogi
z kufrem gryzmołów częściowo spalonych
nie wydanych, nie doczytanych wierszy
rysunków, akwarelek
(jak ów zblakły kwiat
gałązka maku, prawdziwy rarytas
dziś w zbiorach Biblioteki Narodowej)
ten to delikatny, a zarazem gromko
krzyczący, który znał walor milczenia
jak nikt przed nim, żaden
w pochmurne dni do dzisiaj składa mi wizyty.
Jego listek przyklejony do szyby deszczu kropelką
mam za pozostawiony mi przez niego bilet.
Urszula Kozioł
zblakły cień poety Cypriana
krąży za białawym cieniem istnej syreny
niedoszłej kochanki
Marii Kalergis
powiernica ich dwojga, Trębicka
chwali jego fragmentowy wyrażania się sposób
jakim w siebie pochylon
obdarzy hojnie przyszłe późne wnuki.
Wczorajszy dandys
ozdoba warszawskich salonów
(bądź co bądź potomek rodziny królewskiej)
a zaraz potem tutaj kloszard Europy
wzgardzony nędzarz
jak z kulą u nogi
z kufrem gryzmołów częściowo spalonych
nie wydanych, nie doczytanych wierszy
rysunków, akwarelek
(jak ów zblakły kwiat
gałązka maku, prawdziwy rarytas
dziś w zbiorach Biblioteki Narodowej)
ten to delikatny, a zarazem gromko
krzyczący, który znał walor milczenia
jak nikt przed nim, żaden
w pochmurne dni do dzisiaj składa mi wizyty.
Jego listek przyklejony do szyby deszczu kropelką
mam za pozostawiony mi przez niego bilet.
Urszula Kozioł
Może to największe
Może to największe
wypowiada się milczeniem?
Jak kosmos?
słowo
to pozór?
próba uchwycenia
nieuchwyconego?
podejrzliwość wobec słów
że stawiają fałszywe drogowskazy
prowadzą w ślepe zaułki
wodzą na pokuszenie
Ryszard Kapuściński
wypowiada się milczeniem?
Jak kosmos?
słowo
to pozór?
próba uchwycenia
nieuchwyconego?
podejrzliwość wobec słów
że stawiają fałszywe drogowskazy
prowadzą w ślepe zaułki
wodzą na pokuszenie
Ryszard Kapuściński
Milczenie
to tam –
powiedział głos
rozejrzałem się
nic nie widzę – odparłem
myślę że chciał powiedzieć
wsłuchaj się w głos który jest w tobie
nie zagłuszaj go
własną mową
Ryszard Kapuściński
powiedział głos
rozejrzałem się
nic nie widzę – odparłem
myślę że chciał powiedzieć
wsłuchaj się w głos który jest w tobie
nie zagłuszaj go
własną mową
Ryszard Kapuściński
Lapidarium V (Śpiew Buszmenów)
Kiedy
umieramy,
Wiatr w ten dzień przychodzi,
Żeby nas stąd wymieść,
Zatrzeć ślady naszych stóp.
Wiatr wzbija kurzawę
I nią zasypuje
Ślady, które były,
Gdzieżeśmy chodzili,
Bo inaczej byłoby tak,
Jak gdybybyśmy dalej
Wciąż jeszcze żyli
Ryszard Kapuściński
Wiatr w ten dzień przychodzi,
Żeby nas stąd wymieść,
Zatrzeć ślady naszych stóp.
Wiatr wzbija kurzawę
I nią zasypuje
Ślady, które były,
Gdzieżeśmy chodzili,
Bo inaczej byłoby tak,
Jak gdybybyśmy dalej
Wciąż jeszcze żyli
Ryszard Kapuściński
Spójrz na różę więdnącą
Spójrz na różę więdnącą
jest zrozpaczona
jeszcze próbuje rozbłysnąć
jeszcze chciałaby się rozchylić
otworzyć
wywołać zachwyt
ale płatki
są już jak połamane skrzydła kolibra
coraz bardziej zamknięta w sobie
nawet nie wspomina dawnej świetności
opada jej głowa
więdną usta
kurczy się
cała zajęta tylko usychaniem
Ryszard Kapuściński
jest zrozpaczona
jeszcze próbuje rozbłysnąć
jeszcze chciałaby się rozchylić
otworzyć
wywołać zachwyt
ale płatki
są już jak połamane skrzydła kolibra
coraz bardziej zamknięta w sobie
nawet nie wspomina dawnej świetności
opada jej głowa
więdną usta
kurczy się
cała zajęta tylko usychaniem
Ryszard Kapuściński
sobota, 25 maja 2013
Przesłanie do nadwrażliwych
Bądźcie pozdrowieni,
Nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata, za niepewność - wśród jego pewności
za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych zarażając się każdym bólem
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna
za potrzebę oczyszczania rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi
bądźcie pozdrowieni.
Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za wasz lęk przed absurdem istnienia
i delikatność niemówienia innym tego co w nich widzicie
za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością
za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
za nieprzystosowanie do tego co jest a
przystosowanie do tego co być powinno
za to co nieskończone - nieznane - niewypowiedziane
ukryte w was.
Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą twórczość i ekstazę
za wasze zachłanne przyjaźnie, miłość i lęk
że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami.
Bądźcie pozdrowieni
za wasze uzdolnienia - nigdy nie wykorzystane -
(niedocenianie waszej wielkości nie pozwoli
poznać wielkości tych, co przyjdą po was)
za to, że chcą was zmieniać zamiast naśladować
że jesteście leczeni zamiast leczyć świat
za waszą boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę
za niezwykłość i samotność waszych dróg
bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi.
za waszą czułość w nieczułości świata, za niepewność - wśród jego pewności
za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych zarażając się każdym bólem
za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna
za potrzebę oczyszczania rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi
bądźcie pozdrowieni.
Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za wasz lęk przed absurdem istnienia
i delikatność niemówienia innym tego co w nich widzicie
za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością
za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
za nieprzystosowanie do tego co jest a
przystosowanie do tego co być powinno
za to co nieskończone - nieznane - niewypowiedziane
ukryte w was.
Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
za waszą twórczość i ekstazę
za wasze zachłanne przyjaźnie, miłość i lęk
że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami.
Bądźcie pozdrowieni
za wasze uzdolnienia - nigdy nie wykorzystane -
(niedocenianie waszej wielkości nie pozwoli
poznać wielkości tych, co przyjdą po was)
za to, że chcą was zmieniać zamiast naśladować
że jesteście leczeni zamiast leczyć świat
za waszą boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę
za niezwykłość i samotność waszych dróg
bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi.
Kazimierz Dąbrowski
Oddechu mi trzeba
Oddechu mi trzeba
Nie z ziemi lecz z nieba
Aby czekać i żyć;
Minuty godziny
Jakie długo płyną
Łatwiej nie być, niż być
Życia blask, szczęścia blask
Na Golgocie mi zgasł
Zmarł już ciszy dzień
Przyszła noc, przyszedł cień.
Kazimierz Dąbrowski
Tylko w chorobie
Tylko w chorobie,
tylko w śmiertelnej chorobie można przejrzeć
bez złudy, bez pociągającej sugestii,
co jest ja, a co nie ja.
Bo to drugie – niezróżnicowane, wszechwładne,
zmysłowe, układne, szukające radości trwania.
Ropieje, wrzodzieje, rozpada się.
Nie ty nim władniesz, ale ono włada.
Nie czujesz oczu, tylko ból rozproszony.
Nie czujesz twarzy, tylko bezwład rozogniony.
Posuwa się to twoje ja ku krańcom istnienia,
ku temu, co nie ja, co coraz bardziej obce.
Coraz bardziej cudze, coraz mniej własne.
Co szerokie i coraz bardziej ciasne, co się kurczy,
odmienia, ropieje, Co obce, niechciane,
co ciąży, co schodzi na krańce
niewidzialnego, wątłego, zablokowanego,
półistniejącego.
Ach gdyby wyciągnąć duchowe ramiona
rzutem ogromnym, ku innemu,
nieprzytomnie, instynktownie przejść
na tamtą stronę, chceniem rozpaczliwym,
szalonym. Dogonić, prześcignąć , uchwycić
nie to, co teraz, ale to, co Autentyczne, Jedyne,
Prawdziwe.
Kazimierz Dąbrowski
Pragnienia
Pragnienia, zachwycenia mistyczne, jasnowidzenie,
serca drżenie, że się coś wie, że się rozumie,
że się dużo umie.
Że się jest mocnym, że na pewno tak, a nie inaczej.
Że można wpływać na bieg zdarzeń.
A potem… rozpacze,
a potem straszliwe misterium przerażeń.
Po powrocie z drogi mistycznej,
po tęsknotach, obsesjach, widzeniach,
po marzeniach… powrót szary.
Skurczony do depresji,
do krytycyzmu, do codziennych truizmów.
I smutek beznadziejny,
upokarzający. I wokół ci nie rozumiejący,
że to koniec, że mgła, że beznadziejna rzeczywistość,
że mglistość, że całkowita niepotrzebność.
Że tylko zostaje śmierć, jedyna droga wyjścia
z obłąkania w nieznane, a może w dobrze znane.
Ale to już wszystko jedno.
Po odejściu, po opuszczeniu innych i siebie,
niepowrotnym.
serca drżenie, że się coś wie, że się rozumie,
że się dużo umie.
Że się jest mocnym, że na pewno tak, a nie inaczej.
Że można wpływać na bieg zdarzeń.
A potem… rozpacze,
a potem straszliwe misterium przerażeń.
Po powrocie z drogi mistycznej,
po tęsknotach, obsesjach, widzeniach,
po marzeniach… powrót szary.
Skurczony do depresji,
do krytycyzmu, do codziennych truizmów.
I smutek beznadziejny,
upokarzający. I wokół ci nie rozumiejący,
że to koniec, że mgła, że beznadziejna rzeczywistość,
że mglistość, że całkowita niepotrzebność.
Że tylko zostaje śmierć, jedyna droga wyjścia
z obłąkania w nieznane, a może w dobrze znane.
Ale to już wszystko jedno.
Po odejściu, po opuszczeniu innych i siebie,
niepowrotnym.
Misterium religijno-moralno-psychologiczne
I
Godziny płyną w zapatrzeniu ponad sen, ponad jawę
Gotujcie w walce z życia cieniem na drugi brzeg przeprawę
Zgasła miłość moja idą niepokoje
Myśli me w strzęby rwą,
Zgasł mi sens życia pełzną już z ukrycia lęki gorsze niż skon.
Życia blask, szczęścia blask
Na Golgocie mi zgasł
Zmarł już ciszy dzień
Przyszła noc, przyszedł cień
II
Ciężko żyć mi Panie
Życie me konaniem
Ponad siły i stan;
Nikt mi nie pomoże
Krom Ciebie, mój Boże
I okaż cud, śmierć Swą złam.
Życia blask, szczęścia blask
Na Golgocie mi zgasł
Zmarł już ciszy dzień
Przyszła noc, przyszedł cień.
Znikły w cieniu liście purpurowe
Znikły w cieniu liście purpurowe,
noc jesienna otworzyła grób.
Dala duszy cichą szeptu mowę,
Dusza płacze u grobowca stóp
Zbieram często na cmentarzu liście,
zwiędłe liście, purpurowy pęk.
Cicho wkoło – jakoś uroczyście,
sam tu jeden i cmentarny lęk.
A.D. 1916
Kazimierz Dąbrowski
Wiersz „Znikły w cieniu liście purpurowe”,
napisał 14-letni Autor, z powodu śmierci bliskich mu osób w
rodzinie
Rimbaud
O
nie, nie śpiewać tym, co klaszczą,
i nie iść tam, gdzie spieszą tłumnie,
lecz pieśnią ważyć się, jak jastrząb,
wysokim lotem, groźnie, dumnie,
nikomu pieśni nie dać dotknąć,
czy wznosi wzwyż, czy w otchłań spycha,
czy każe w taką iść samotność,
gdzie żywym nie ma czym oddychać..."
Tak myślisz patrząc w świt, poeto,
i z wolna idziesz przez bulwary
nad brzeg: Sekwana zda się Letą,
po której łodzią płynie Paryż.
Posłuchaj! W zgiełku targowiska,
gdzie wsiąkła w ziemię święta czerwień,
tłum źre i ślinę leje z pyska,
tańcuje, parzy się na ścierwie
i rzyga... - Stój, posłuchaj jeszcze,
niech gniew i wstręt, i ból dojrzewa! -
w pijackiej czkawce tobie wrzeszczą:
"Poeto, przyjdź i dla nas śpiewaj!"
To miasto dławi cię i mierzi,
przeraża, wstrząsa, lecz zachwyca:
patrzyło dumnie w oczy śmierci,
gdy wyszła hulać po ulicach!
Upiory z ulic tych wyrosły,
i serce twoje co dzień wietrzy
okrutny zapach krwi i wiosny
ze rżenia tłumów, z łkania wierszy.
A może serce ci podarli,
wdeptali w błoto ludzkich łez?
A może tamci - to umarli,
a żywi tam - na Pére Lachaise?...
Nie, ty nie będziesz przewoźnikiem
żyjących trupów łodzi wstrętnej -
odejdziesz dumny, obojętny
i żegnać się nie będziesz z nikim.
Jak gdybyś schodził z tej planety
(ty wiesz, że nie ma dokąd odejść),
zabierzesz tylko gniew poety,
a wiatrom świata oddasz młodość.
I tak na zawsze. Zamiast wieści,
milczeniem wzgardę prześlesz tłumom.
Lecz jakiż ciebie świat pomieści
z tak wielką dumą i zadumą?
Władysław Broniewski
i nie iść tam, gdzie spieszą tłumnie,
lecz pieśnią ważyć się, jak jastrząb,
wysokim lotem, groźnie, dumnie,
nikomu pieśni nie dać dotknąć,
czy wznosi wzwyż, czy w otchłań spycha,
czy każe w taką iść samotność,
gdzie żywym nie ma czym oddychać..."
Tak myślisz patrząc w świt, poeto,
i z wolna idziesz przez bulwary
nad brzeg: Sekwana zda się Letą,
po której łodzią płynie Paryż.
Posłuchaj! W zgiełku targowiska,
gdzie wsiąkła w ziemię święta czerwień,
tłum źre i ślinę leje z pyska,
tańcuje, parzy się na ścierwie
i rzyga... - Stój, posłuchaj jeszcze,
niech gniew i wstręt, i ból dojrzewa! -
w pijackiej czkawce tobie wrzeszczą:
"Poeto, przyjdź i dla nas śpiewaj!"
To miasto dławi cię i mierzi,
przeraża, wstrząsa, lecz zachwyca:
patrzyło dumnie w oczy śmierci,
gdy wyszła hulać po ulicach!
Upiory z ulic tych wyrosły,
i serce twoje co dzień wietrzy
okrutny zapach krwi i wiosny
ze rżenia tłumów, z łkania wierszy.
A może serce ci podarli,
wdeptali w błoto ludzkich łez?
A może tamci - to umarli,
a żywi tam - na Pére Lachaise?...
Nie, ty nie będziesz przewoźnikiem
żyjących trupów łodzi wstrętnej -
odejdziesz dumny, obojętny
i żegnać się nie będziesz z nikim.
Jak gdybyś schodził z tej planety
(ty wiesz, że nie ma dokąd odejść),
zabierzesz tylko gniew poety,
a wiatrom świata oddasz młodość.
I tak na zawsze. Zamiast wieści,
milczeniem wzgardę prześlesz tłumom.
Lecz jakiż ciebie świat pomieści
z tak wielką dumą i zadumą?
Władysław Broniewski
Życie
Oślepia go -
ale nie zaślepia.
Rani mocno -
lecz nie zabija.
Okaleczony -
żyje przecież.
Tamponami zatyka
cięte rany.
Upada -
ale się podnosi.
Pęknięte związuje -
i to się zrasta.
Cały jest
z blizn i narośli.
Wasz bliźni -
człowiek
który się nie podda.
Mieczysław Czychowski
ale nie zaślepia.
Rani mocno -
lecz nie zabija.
Okaleczony -
żyje przecież.
Tamponami zatyka
cięte rany.
Upada -
ale się podnosi.
Pęknięte związuje -
i to się zrasta.
Cały jest
z blizn i narośli.
Wasz bliźni -
człowiek
który się nie podda.
Mieczysław Czychowski
Rzeźba prekolumbijska
W Muzeum Człowieka
jest twarz okrutnego boga
ukryta za twarzą zdartą z ofiary,
twarz niewidzialna,
którą można poznać
po podwójnych ustach.
Tu powinienem był zrozumieć
wszystko –
rytuał maskarady
i smutek przechodnia,
smutek przechodnia odartego z twarzy.
Adam Ważyk
jest twarz okrutnego boga
ukryta za twarzą zdartą z ofiary,
twarz niewidzialna,
którą można poznać
po podwójnych ustach.
Tu powinienem był zrozumieć
wszystko –
rytuał maskarady
i smutek przechodnia,
smutek przechodnia odartego z twarzy.
Adam Ważyk
piątek, 24 maja 2013
Do psa wyjącego na środku ulicy
On ucho ma w złotej
Świecącej się aureoli,
Co jemu do twojej psiej doli
I psiej potrącanej zgryzoty.
On - czarnoksiężnik wysoki,
Poetycką okryty legendą,
Zapatrzony sam w siebie
Tysiąc luster ma w niebie,
A ty jesteś miejskim przybłędą.
Jemu, gdy w obłocznym fotelu
Na sferycznym zasiądzie suficie,
Grają orkiestry z każdej planety,
Wiatry trzaskają jak kastaniety,
A z czym ty do niego, z wyciem?
On pogrążony w gwiazdach
O w kalendarzach Zodiaku
Przyszłość nad światem czyta,
Astrologiczny wróżbita,
Gdzie tobie tam, nieboraku.
On wieczność na w horoskopie
A ty masz hycla, który cię złapie,
I nikt nie stanie w twojej obronie
Zawiozą cię na hyclówkę i koniec.
Cicho. Daj łapę.
On cię nie słyszy,
On ma ucho zatkane górami.
Nie wyj tak. Nic nie pomoże.
Lepiej pomódl się: Boże,
Zmiłuj się nad psami.
Kazimierz Wierzyński
Liryka
Jest po to, aby w każdym człowieku
Ciemne, podziemne drążyć kopalnie,
W sekundzie każdej i w każdym wieku
Rozstrzygać nieodwołalnie.
W skałach korytarz przebić wybuchem,
Zetlałe w mroku roztrącić kości,
Trafić przeczuciem ślepym i głuchym
Wprost w sedno ostateczności.
I nocą zguby, gdy światy runą,
Na same dno się zwalą rozbicia,
Trwać ocalałą, świetlistą łuną
Nad sensem śmierci i życia.
Kazimierz Wierzyński
Ciemne, podziemne drążyć kopalnie,
W sekundzie każdej i w każdym wieku
Rozstrzygać nieodwołalnie.
W skałach korytarz przebić wybuchem,
Zetlałe w mroku roztrącić kości,
Trafić przeczuciem ślepym i głuchym
Wprost w sedno ostateczności.
I nocą zguby, gdy światy runą,
Na same dno się zwalą rozbicia,
Trwać ocalałą, świetlistą łuną
Nad sensem śmierci i życia.
Kazimierz Wierzyński
Wielka Niedźwiedzica
Dokąd chcesz i którędy wieźć mię, Wielki Wozie,
Po jakich konstelacjach biegnie twoja droga -
W czarnej, upiornej płonę tu apoteozie,
Wśród siedmiu gwiazd rozpięty na ramionach Boga.
Kiedy się już u końca zatrzymasz podróży,
W której niebo i piekło jak skrzydła łopocą
I po tej potępieńczej, odkupieńczej burzy
Pozwolisz mi się duchów napoić północą?!
Kiedyż, ziemio astralna, od krańca po kraniec
Podbiję cię, owieję jak wieniec u czoła,
Ja, światów twych ogromnych samotny mieszkaniec,
Wtrącony w planetarny ruch wiecznego koła?!
O, wtedy przepełniony bezmiarem jasności
Zabłysnę jak tablica twego dekalogu
I wielki, płomienisty Wiatr Nieskończoności
W odzyskanym zanurzy na wieki mię Bogu.
A jeśli cię, geniuszu męki, nie ujarzmię
I runę jak meteor, w głąb strącony mroków,
Wówczas ty zbuntowanym archaniołom każ mię
Jak niemą klątwę rzucić pod nogi proroków!
Kazimierz Wierzyński
Po jakich konstelacjach biegnie twoja droga -
W czarnej, upiornej płonę tu apoteozie,
Wśród siedmiu gwiazd rozpięty na ramionach Boga.
Kiedy się już u końca zatrzymasz podróży,
W której niebo i piekło jak skrzydła łopocą
I po tej potępieńczej, odkupieńczej burzy
Pozwolisz mi się duchów napoić północą?!
Kiedyż, ziemio astralna, od krańca po kraniec
Podbiję cię, owieję jak wieniec u czoła,
Ja, światów twych ogromnych samotny mieszkaniec,
Wtrącony w planetarny ruch wiecznego koła?!
O, wtedy przepełniony bezmiarem jasności
Zabłysnę jak tablica twego dekalogu
I wielki, płomienisty Wiatr Nieskończoności
W odzyskanym zanurzy na wieki mię Bogu.
A jeśli cię, geniuszu męki, nie ujarzmię
I runę jak meteor, w głąb strącony mroków,
Wówczas ty zbuntowanym archaniołom każ mię
Jak niemą klątwę rzucić pod nogi proroków!
Kazimierz Wierzyński
Na samym dnie
Jeśli nie zejdziesz na samo dno,
Jak odmierzysz wysokość góry
Z której spadłeś?
Jeśli nie ockniesz się sam na sam
Z ciemnością, gdy ci oczy napełni,
Jak kiedykolwiek przejrzysz?
Jeśli nie zaliczysz swoich klęsk
Jak odróżnisz niemoc od pychy?
I jak się udźwigniesz?
A jeśli dokopiesz się źródła sił
Nawet u dna i w głębi ciemności,
Jeśli odbijesz się stamtąd,
Powiedz, kim jesteś,
Podaj mi rękę…
Kazimierz Wierzyński
Jak odmierzysz wysokość góry
Z której spadłeś?
Jeśli nie ockniesz się sam na sam
Z ciemnością, gdy ci oczy napełni,
Jak kiedykolwiek przejrzysz?
Jeśli nie zaliczysz swoich klęsk
Jak odróżnisz niemoc od pychy?
I jak się udźwigniesz?
A jeśli dokopiesz się źródła sił
Nawet u dna i w głębi ciemności,
Jeśli odbijesz się stamtąd,
Powiedz, kim jesteś,
Podaj mi rękę…
Kazimierz Wierzyński
Samotność
Nie proszę o tę samotność najprostszą
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać
przynajmniej jak pół wróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie spieszy się do mnie
zegar przystanął żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Jan Twardowski
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać
przynajmniej jak pół wróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie spieszy się do mnie
zegar przystanął żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Jan Twardowski
Jak się nazywa
Jak się nazywa to nie nazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka
jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
ks. Jan Twardowski
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka
jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga poprowadzi
ks. Jan Twardowski
Fragment pewnego dokumentu o Marku Hłasce
W sobotę centrum miasta wygląda tak samo,
jak i w każdy inny dzień tygodnia;
twoje niebo - panie Hłasko - wciąż nad nami
gaśnie, jak wypalona w marszu pochodnia.
Kuszą nas twoje dziewczyny,
twoje niebo wciąż nad nami;
ten niewinny pierwszy krok w chmurach już uczyniliśmy
i zawstydzeni wracamy parami.
Płyną z latami nasze życiorysy,
jesteśmy coraz bardziej syci, ubrani coraz lepiej;
nikt nie opłakuje już złych miłości
i nikt już chmur się nie czepia.
W półpancerzach nader praktycznych,
od innego - panie Hłasko - wypożyczonych,
gotowi jesteśmy zasiąść do każdego stołu i od każdego wstać
w niezachwianym poczuciu własnej porządności.
Za wcześnie odszedłeś panie Hłasko
w jakimś obcym, złym hotelu,
a przecież twoje niebo i tak wciąż nad nami
i głupich marzycieli wciąż jeszcze tak wielu.
Grzegorz Tomczak
jak i w każdy inny dzień tygodnia;
twoje niebo - panie Hłasko - wciąż nad nami
gaśnie, jak wypalona w marszu pochodnia.
Kuszą nas twoje dziewczyny,
twoje niebo wciąż nad nami;
ten niewinny pierwszy krok w chmurach już uczyniliśmy
i zawstydzeni wracamy parami.
Płyną z latami nasze życiorysy,
jesteśmy coraz bardziej syci, ubrani coraz lepiej;
nikt nie opłakuje już złych miłości
i nikt już chmur się nie czepia.
W półpancerzach nader praktycznych,
od innego - panie Hłasko - wypożyczonych,
gotowi jesteśmy zasiąść do każdego stołu i od każdego wstać
w niezachwianym poczuciu własnej porządności.
Za wcześnie odszedłeś panie Hłasko
w jakimś obcym, złym hotelu,
a przecież twoje niebo i tak wciąż nad nami
i głupich marzycieli wciąż jeszcze tak wielu.
Grzegorz Tomczak
Tam gdzie rzeka kończy się jest morze
tam gdzie rzeka kończy się jest morze
tam gdzie życie kończy się jest pustka
cofnąć bieg rzeki
bieg życia
oto moje posłanie
płyną myśli z falami
końca nie widać
to słowa zapełniają pustkę przestrzeni
to życie zapełnia morze trupami
Wincenty Różański
czwartek, 23 maja 2013
Lament
rodzą
się
byle jak
przyjaźnią się
byle jak
kochają się
byle jak
rozmawiają
byle jak
umierają byle jak
o o
nie mów tego
tak
Julia Hartwig
byle jak
przyjaźnią się
byle jak
kochają się
byle jak
rozmawiają
byle jak
umierają byle jak
o o
nie mów tego
tak
Julia Hartwig
Pożegnanie ptaka
Tego bociana z przetrąconym
skrzydłem
w parku nad stawem już nie ma
Jak zginął? Można powiedzieć, że bohatersko
Kiedy poczuł, że skrzydło jego jakby się wygoiło
wzbił się nagle w powietrze
spojrzał z góry na łabędzie uwięzione na stawie
zatrzepotał skrzydłami radośnie
zatrzepotał skrzydłami desperacko
i runął do wody
Biedne Ikarzysko!
Nikt nie dostrzegł jego upadku
Ani rolnik jadący na traktorze
ani pasażerowie czerwonej toyoty
zajęci wymijaniem ciężarówki
Julia Hartwig
w parku nad stawem już nie ma
Jak zginął? Można powiedzieć, że bohatersko
Kiedy poczuł, że skrzydło jego jakby się wygoiło
wzbił się nagle w powietrze
spojrzał z góry na łabędzie uwięzione na stawie
zatrzepotał skrzydłami radośnie
zatrzepotał skrzydłami desperacko
i runął do wody
Biedne Ikarzysko!
Nikt nie dostrzegł jego upadku
Ani rolnik jadący na traktorze
ani pasażerowie czerwonej toyoty
zajęci wymijaniem ciężarówki
Julia Hartwig
Gdy opatrzy się zieleń
Jak to się stało, że
dopiero teraz, wczoraj wieczorem, w nocy,
przeniknęła mnie tak ostro myśl, że to wszystko co się ze mną dzieje
jest niepojęte dla mojego umysłu.
Nie pojmuję życia, nie pojmuję śmierci,
nie panuję nad swoimi snami, nie potrafię powiedzieć
co jest mną, a co nie jest
i pobudki moich działań są dla mnie tajemnicze.
Z przeszłości nie da się ułożyć nic składnego,
wybór tylko z pozoru należał do mnie.
Rzucona między potrzebę stałości
a chęć przekraczania tego co mi znane,
na przemian z bólem, to znów z ciekawą ochotą
odrywałam się od tego co zastane,
raz w gwałtownych smutkach,
to znów w przekonaniu, że idę za wyznaczonym mi losem.
Samotność tylekroć błogosławiona kiedy zdobywana z trudem,
narzucona na zawsze stała się brzemieniem,
które gasi nawet radość oczu. Gdzie jest łaska zachwytu?
Pełne oddania uniesienie?
Julia Hartwig
przeniknęła mnie tak ostro myśl, że to wszystko co się ze mną dzieje
jest niepojęte dla mojego umysłu.
Nie pojmuję życia, nie pojmuję śmierci,
nie panuję nad swoimi snami, nie potrafię powiedzieć
co jest mną, a co nie jest
i pobudki moich działań są dla mnie tajemnicze.
Z przeszłości nie da się ułożyć nic składnego,
wybór tylko z pozoru należał do mnie.
Rzucona między potrzebę stałości
a chęć przekraczania tego co mi znane,
na przemian z bólem, to znów z ciekawą ochotą
odrywałam się od tego co zastane,
raz w gwałtownych smutkach,
to znów w przekonaniu, że idę za wyznaczonym mi losem.
Samotność tylekroć błogosławiona kiedy zdobywana z trudem,
narzucona na zawsze stała się brzemieniem,
które gasi nawet radość oczu. Gdzie jest łaska zachwytu?
Pełne oddania uniesienie?
Julia Hartwig
Myślimy
Myślimy
o duchach. Że mogą się nam kiedyś
pokazać.
A one już zawołały do nas tamtej mglistej,
wietrznej nocy: Hamlecie, Hamlecie!
Myślimy o truciźnie. Że będziemy musieli ją wypić.
Wypiliśmy ją już.
Myślimy, że nadejdzie chwila próby.
A tymczasem pielgrzymi, których wieźliśmy
od dawna spoczywają na dnie morza i są już nie do
rozpoznania.
Myślimy: od jutra będziemy żyli naprawdę.
A przecież to już życie i niejeden z nas jest już
martwy na dobre.
Julia Hartwig
pokazać.
A one już zawołały do nas tamtej mglistej,
wietrznej nocy: Hamlecie, Hamlecie!
Myślimy o truciźnie. Że będziemy musieli ją wypić.
Wypiliśmy ją już.
Myślimy, że nadejdzie chwila próby.
A tymczasem pielgrzymi, których wieźliśmy
od dawna spoczywają na dnie morza i są już nie do
rozpoznania.
Myślimy: od jutra będziemy żyli naprawdę.
A przecież to już życie i niejeden z nas jest już
martwy na dobre.
Julia Hartwig
Dowód na istnienie
Wszystko pogubiłam
nie ma już nic
miejsca straciły swoje miejsce
Więc nic?
Jednak po zagubieniu
jednak po oczyszczeniu
zostaje
niewyobrażalne
i komuś czy czemuś
o tym wiadomo
Julia Hartwig
nie ma już nic
miejsca straciły swoje miejsce
Więc nic?
Jednak po zagubieniu
jednak po oczyszczeniu
zostaje
niewyobrażalne
i komuś czy czemuś
o tym wiadomo
Julia Hartwig
Spokrewnieni
Wołania,
gwizdy, jęki i pohukiwania,
gwar jak na targowisku.
A to głosy ptasie mówiące każde na swój sposób:
Żyję! I śpiewam na znak, że żyję!
Wśród nich jeden, niesłyszany dotąd, urywany,
ale uparty i wściekły, powtarzający
najwyraźniej dosłyszalne: Nie i nie!
światu i własnemu istnieniu.
I zdumiałam się, że one także taki głos znają.
Julia Hartwig
gwar jak na targowisku.
A to głosy ptasie mówiące każde na swój sposób:
Żyję! I śpiewam na znak, że żyję!
Wśród nich jeden, niesłyszany dotąd, urywany,
ale uparty i wściekły, powtarzający
najwyraźniej dosłyszalne: Nie i nie!
światu i własnemu istnieniu.
I zdumiałam się, że one także taki głos znają.
Julia Hartwig
Jasne niejasne
Najgorętsze
uczucia
nie rodzą najlepszych wierszy
najlepszej muzyki
najwspanialszych obrazów
A jednak bez nich
nie powstałoby nic
Nie liczysz pisząc
a jednak wszystko jest policzone
nie kryjesz się
a jesteś ukryty
nie wystawiasz się na pokaz
a widzą cię i rozpoznają
Przyznaj
że jest w tym coś niejasnego
Julia Hartwig
nie rodzą najlepszych wierszy
najlepszej muzyki
najwspanialszych obrazów
A jednak bez nich
nie powstałoby nic
Nie liczysz pisząc
a jednak wszystko jest policzone
nie kryjesz się
a jesteś ukryty
nie wystawiasz się na pokaz
a widzą cię i rozpoznają
Przyznaj
że jest w tym coś niejasnego
Julia Hartwig
Uścisk
W
objęciach świata
niewygodnych okrutnych
z których chciałbyś uwolnić się
pragnąc zarazem trwać w nich wiecznie
To objęcia miłosne
Życie, twój uścisk zbyt mocny.
Julia Hartwig
niewygodnych okrutnych
z których chciałbyś uwolnić się
pragnąc zarazem trwać w nich wiecznie
To objęcia miłosne
Życie, twój uścisk zbyt mocny.
Julia Hartwig
Coraz wyżej
Urodzeni na śmietnisku
ofiary siedmiu plag
obwołujemy co dzień zwycięstwo
Jeszcze dzień Jeszcze trwam
A śmietnisko rośnie i unosi nas w górę
ku nieśmiertelności
Julia Hartwig
ofiary siedmiu plag
obwołujemy co dzień zwycięstwo
Jeszcze dzień Jeszcze trwam
A śmietnisko rośnie i unosi nas w górę
ku nieśmiertelności
Julia Hartwig
Przemija postać tego świata
Zawsze chcieli
wiedzieć
co z tą świadomością się stanie.
„Zmarli święci nie wiedzą co czynią żywi,
nawet tego co czynią ich własne dzieci”
powiedział święty Augustyn.
Okrutne rozdzielenie.
Skąd więc tyle w nas pewności,
że przebywają wśród nas umarli.
Nędza naszego stanu nie jest pociągająca.
Kto raz odszedł, nie zapragnie wrócić.
Ale my nie umiemy sobie wyobrazić nic szczęśliwszego
nad ten świat, który kurczowo trzymamy w objęciach.
Julia Hartwig
co z tą świadomością się stanie.
„Zmarli święci nie wiedzą co czynią żywi,
nawet tego co czynią ich własne dzieci”
powiedział święty Augustyn.
Okrutne rozdzielenie.
Skąd więc tyle w nas pewności,
że przebywają wśród nas umarli.
Nędza naszego stanu nie jest pociągająca.
Kto raz odszedł, nie zapragnie wrócić.
Ale my nie umiemy sobie wyobrazić nic szczęśliwszego
nad ten świat, który kurczowo trzymamy w objęciach.
Julia Hartwig
Dribling na chustce do nosa
pamięci Bohumila Hrabala"I od tej chwili, kolego, ze wszystkim musisz już radzić sobie sam. Sam siebie musisz zmusić, żeby iść między ludzi, sam siebie musisz bawić, sam przed sobą udawać, do czasu aż sam siebie porzucisz, bo od teraz krążą już same tylko melancholijne kręgi..."
Zmęczyła go starość, zmęczyło go życie
("dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie co najlepsze")
Zapragnął pójść poza granice bytu i nicości.
Więc zdarzyło się że wypadł z okna
karmiąc gołębie w locie.
(Gdy nabożna staruszka
wciąż dorzuca swoją wiązkę chrustu
w ogień stosu
na którym płonie Jan Hus)
Julia Hartwig
Rachunek
Kiedy kruk przypomniał opowieść sprzed
wieków
poranek wydobywał się właśnie z niewoli mgły
A tobie przeznaczone tylko tyle jawy co snu
prawda mieszka zapewne w innych rejonach
Mieć nadzieję kiedy już nie ma nadziei
przebaczać to co niewybaczalne
Po co zadawać sobie pytania bezkarne
na które odpowiada ci wzruszenie ramion
a ty ani umiesz ani pragniesz im sprostać
Jest we śnie kamień grodzący pieczarę gdzie leżysz
jest we śnie skała która wciąż idzie przed tobą
i zbudzenie które miało być zmartwychwstaniem
a przynosi tylko niemoc i wstyd
które obnosić będziesz z fałszywie podniesionym czołem
Julia Hartwig
poranek wydobywał się właśnie z niewoli mgły
A tobie przeznaczone tylko tyle jawy co snu
prawda mieszka zapewne w innych rejonach
Mieć nadzieję kiedy już nie ma nadziei
przebaczać to co niewybaczalne
Po co zadawać sobie pytania bezkarne
na które odpowiada ci wzruszenie ramion
a ty ani umiesz ani pragniesz im sprostać
Jest we śnie kamień grodzący pieczarę gdzie leżysz
jest we śnie skała która wciąż idzie przed tobą
i zbudzenie które miało być zmartwychwstaniem
a przynosi tylko niemoc i wstyd
które obnosić będziesz z fałszywie podniesionym czołem
Julia Hartwig
środa, 22 maja 2013
Dydaktyka
Nauczyli mnie prosto się trzymać
i głowę nosić jak pan
i karku przed nikim nie zginać
niech lepiej już skręcą mi kark
Nauczyli, bo taka jest kolej
lecz pytam, kto rację tu ma
czy ten, który pięścią na odlew
czy ten, co miał rację a padł
Nauczyli, że wolność i prawda
najdroższej warte są krwi
a teraz sam uczę się kłamać
wszak ten tylko wolny, kto żyw
Nauczyli i jak tym poradzę
co chcą z nienawiści się wściec
że wrogom znów przyjdzie wybaczyć
wszak Bogu wybacza się śmierć
I uczyli, że miłość zwycięży
wszak wierna za życia po grób
i za plecami chowali oręże
bo wierny to trup
I uczyli gdzie mądrość nocuje
jak złotem opływa i lśni
a przecież przygarnął ją wujek
co karmi bezpańskie psy
Marek Tercz
i głowę nosić jak pan
i karku przed nikim nie zginać
niech lepiej już skręcą mi kark
Nauczyli, bo taka jest kolej
lecz pytam, kto rację tu ma
czy ten, który pięścią na odlew
czy ten, co miał rację a padł
Nauczyli, że wolność i prawda
najdroższej warte są krwi
a teraz sam uczę się kłamać
wszak ten tylko wolny, kto żyw
Nauczyli i jak tym poradzę
co chcą z nienawiści się wściec
że wrogom znów przyjdzie wybaczyć
wszak Bogu wybacza się śmierć
I uczyli, że miłość zwycięży
wszak wierna za życia po grób
i za plecami chowali oręże
bo wierny to trup
I uczyli gdzie mądrość nocuje
jak złotem opływa i lśni
a przecież przygarnął ją wujek
co karmi bezpańskie psy
Marek Tercz
Dokąd nas zaprowadzisz, Panie
Dokąd nas zaprowadzisz, Panie
Bez bagażu i bólu głowy
I gdy nic nam na drodze nie stanie
Czy będziemy mogli zacząć na nowo
Bo wiesz, u nas nie zawsze jest słońce
Choć przed deszczem nas chroni parasol
Czasem jednak przemoczy nam serca
Inny deszcz, co spływa po twarzy
Więc nas zabierz bez tych uśmiechów
Co dzień rano zostawianych na lustrze
I bez śniadań, w pośpiechu by zdążyć
Na kolejny autobus do jutra
Bo my tu tak do jutra, do zaraz
Do pierwszego i do wakacji
Rozliczając geniuszy z geniuszu
A zjadaczy chleba z kolacji
Więc już jutro zaprowadź nas, Panie
Bez bagażu i bólu głowy
I gdy nic nam na drodze nie stanie
Spróbujemy zacząć na nowo
Marek Tercz
Jeszcze dzień
Jeszcze dzień, jeszcze dwa wszystko się odmieni
Wszystko się ułoży jak w kartach
A na razie choć czekamy jutra jak zbawienia
A na razie w tygodniowym rachunku sumienia
Rozgrzeszamy się z poniedziałku
Jeszcze dzień, jeszcze dwa, gdy nie braknie nam wiary
Zawrócimy do źródeł rzeki rwące
A na razie bezpiecznie płyniemy na fali
A na razie marząc o gorącym źródle zażywamy kąpieli gorącej
Jeszcze dzień jeszcze dwa, tak mijają lata
Ziemia wciąż się kręci dokoła
My płyniemy z falą na północ, południe
Unoszeni wiarą, że może już jutro ujście rzeki okaże się źródłem
Jeszcze dzień jeszcze dwa, ktoś tu do nas przyjdzie
Ktoś tu przyjdzie, zbyt długo czekamy
A na razie róbmy co do nas należy
A na razie, kark jeszcze nisko zginając
Starych bogów w progu witajmy
I choć starych bogów zastąpili nowi
To i tak kark po staremu się zgina
Od poniedziałku co trwa do soboty
I jak zawsze zbyt wcześnie rano się zaczyna tą samą modlitwą
Że może już jutro wszystko się odmieni, ułoży jak w kartach
Więc będziemy szukać jutra jak zbawienia
Od samego rana aż do końca świata...
Marek Tercz
Wszystko się ułoży jak w kartach
A na razie choć czekamy jutra jak zbawienia
A na razie w tygodniowym rachunku sumienia
Rozgrzeszamy się z poniedziałku
Jeszcze dzień, jeszcze dwa, gdy nie braknie nam wiary
Zawrócimy do źródeł rzeki rwące
A na razie bezpiecznie płyniemy na fali
A na razie marząc o gorącym źródle zażywamy kąpieli gorącej
Jeszcze dzień jeszcze dwa, tak mijają lata
Ziemia wciąż się kręci dokoła
My płyniemy z falą na północ, południe
Unoszeni wiarą, że może już jutro ujście rzeki okaże się źródłem
Jeszcze dzień jeszcze dwa, ktoś tu do nas przyjdzie
Ktoś tu przyjdzie, zbyt długo czekamy
A na razie róbmy co do nas należy
A na razie, kark jeszcze nisko zginając
Starych bogów w progu witajmy
I choć starych bogów zastąpili nowi
To i tak kark po staremu się zgina
Od poniedziałku co trwa do soboty
I jak zawsze zbyt wcześnie rano się zaczyna tą samą modlitwą
Że może już jutro wszystko się odmieni, ułoży jak w kartach
Więc będziemy szukać jutra jak zbawienia
Od samego rana aż do końca świata...
Marek Tercz
Szekspir w Bytomiu
Z baru "Hamlet" wychodzą kolejni pijani
nad barem "Hamlet" dziś majowa burza
grzmot jak kara Boska
deszcz jak łaska Boska
pod barem "Hamlet" czteroletnie dziecko
myje stopy i ręce w kałużach
zanim postawi pytanie
o być albo nie być
ma spore szanse
zostać prostytutką
ucząc się bycia
pod barem "Hamlet"
z trzeciego piętra
poprzez ścianę deszczu
widzę ją
śliczną
kruchą
jakby to było wczoraj
a
czteroletnia
musi się domyślać
że krąży nad nią nieśmiała modlitwa
jak niewidzialny parasol
jak jastrząb przyjazny
gotowy do obrony i ataku.
Może ją uratuje przed wyrokiem
a
czteroletnia
musi się domyślać
bo co chwilę zadziera głowę do góry
i mruży oczy.
A przecież
nie świeci słońce nad barem "Hamlet"
nigdy.
Trwa pijana burza
i żadne światło nie przegląda się
w ciemnych majowych kałużach
ks. Jerzy Szymik
O śmierci
Zarys istot, którymi mógłbym być, ale już nie będę, milczą jak
rozrzucone zabawki opuszczone nagle przez dziecko.
Śmierć jest ze mną i we mnie.
Chodzę w niej jak w płaszczu za dużym na mnie - wiejąc
szerokimi rękawami i ciągnąc poły po ziemi szeleszczącej
jak blacha.
Nieprzeźroczysty zapach mydła i przestrzeni oblepił odejścia
moich bliskich, gdy odrywali się od istnienia jak wielkie
kawały tynku. Przeraźliwa zagadka ich roztapiania się
okratowała mnie w separatce zgrzytliwej i daremnej. Już
przestałem rzucać się na kraty, drapię się tylko w głowę i
chodzę w kółko.
Śmierć niewyraźna - o tam - mieni się w oczach, rozciąga
i kurczy. Jako chmura ciemności toczy się po niebie
spłaszczonym i niskim - potem uwysmuklona nagle
romantyczna heroina jest tą, która wdeptuje oczy
końcami swych błyszczących francuskich obcasów.
A gdy potok ironii unosi ludzi - drewniane kukły o
wyprężonych drętwo rękach i nogach -
pęka z trzaskiem lustrzane przeczucie braku mnie, który w
pustce pozostałej będzie podskakiwał uwiązany na tykaniu
wszystkich zegarów jak na sznurku.
Zdzisław Stroiński
rozrzucone zabawki opuszczone nagle przez dziecko.
Śmierć jest ze mną i we mnie.
Chodzę w niej jak w płaszczu za dużym na mnie - wiejąc
szerokimi rękawami i ciągnąc poły po ziemi szeleszczącej
jak blacha.
Nieprzeźroczysty zapach mydła i przestrzeni oblepił odejścia
moich bliskich, gdy odrywali się od istnienia jak wielkie
kawały tynku. Przeraźliwa zagadka ich roztapiania się
okratowała mnie w separatce zgrzytliwej i daremnej. Już
przestałem rzucać się na kraty, drapię się tylko w głowę i
chodzę w kółko.
Śmierć niewyraźna - o tam - mieni się w oczach, rozciąga
i kurczy. Jako chmura ciemności toczy się po niebie
spłaszczonym i niskim - potem uwysmuklona nagle
romantyczna heroina jest tą, która wdeptuje oczy
końcami swych błyszczących francuskich obcasów.
A gdy potok ironii unosi ludzi - drewniane kukły o
wyprężonych drętwo rękach i nogach -
pęka z trzaskiem lustrzane przeczucie braku mnie, który w
pustce pozostałej będzie podskakiwał uwiązany na tykaniu
wszystkich zegarów jak na sznurku.
Zdzisław Stroiński
Dziękuję ci panie
Za ten cios w życie, które pękło
na drobne kawałki i zawyły szakale
na końcu każdej drogi
Za ból myśli, która tonęła
pośród majaków,
gdy ścięta głowa mego dziadka
Ignacego spadła mi u nóg
Za pustkę, gdy z dna oczu
wyłaniały się urojenia
Za nicość,
kołyskę nocnych lęków
Za mrok duszy i cierpienie,
którego nie rozumiałem
Za wzgardliwe usta sprzedajnych
przyjaciół
Za dwadzieścia lat milczenia
Łąko, na której pasą się
moje strofy i piją ze źródeł
czystej śmierci
Pustynio wielu śladów
ciszo w zgiełku świata
I za to dziękuję Ci, Panie,
że Cię nie pojmuję,
pętlo wisząca
nad moją głową,
koło ratunkowe.
Stanisław Srokowski
na drobne kawałki i zawyły szakale
na końcu każdej drogi
Za ból myśli, która tonęła
pośród majaków,
gdy ścięta głowa mego dziadka
Ignacego spadła mi u nóg
Za pustkę, gdy z dna oczu
wyłaniały się urojenia
Za nicość,
kołyskę nocnych lęków
Za mrok duszy i cierpienie,
którego nie rozumiałem
Za wzgardliwe usta sprzedajnych
przyjaciół
Za dwadzieścia lat milczenia
Łąko, na której pasą się
moje strofy i piją ze źródeł
czystej śmierci
Pustynio wielu śladów
ciszo w zgiełku świata
I za to dziękuję Ci, Panie,
że Cię nie pojmuję,
pętlo wisząca
nad moją głową,
koło ratunkowe.
Stanisław Srokowski
Pustelnik
Ja pustelnik ciszy
mamroczę w półśnie twoje imię
pusta klatka z której wyfrunął ptak
rosną kolce twojego milczenia i bolą
zaciągam się do armii mroków
której rytmiczny krok wybija noc
ślepe światło gwiazd gaśnie
a pyłek księżyca spada na powiekę
która zwisa jak odcięta ręka
i skradają się halucynacje
siostra śmierć przecieka
przez żyły do moich oczu
a u wezgłowia świtu staje zjawa
i otwiera usta
widma są moimi
braćmi
Stanisław Srokowski
mamroczę w półśnie twoje imię
pusta klatka z której wyfrunął ptak
rosną kolce twojego milczenia i bolą
zaciągam się do armii mroków
której rytmiczny krok wybija noc
ślepe światło gwiazd gaśnie
a pyłek księżyca spada na powiekę
która zwisa jak odcięta ręka
i skradają się halucynacje
siostra śmierć przecieka
przez żyły do moich oczu
a u wezgłowia świtu staje zjawa
i otwiera usta
widma są moimi
braćmi
Stanisław Srokowski
wtorek, 21 maja 2013
Znaleziono szczątki człowieka zmarłego cztery miliony lat temu
Żył miliony lat temu, ale tak jak ja
Pojął, czym bywa uśmiech i czym bywa łza,
Jak ja poznał bezsenność
I piach wszelkiej nadziei, i poczynań piach,
I duszący nam gardło najkościstszy strach,
Kiedy panuje ciemność.
Jak ja też orał ziemię, by znaleźć w niej grób,
Jak ja zawrę, ze śmiercią zawarł z ziemią ślub,
Lecz w lat tonący wodach
Odczuwam tuż przy sobie ciepło jego rąk,
Ogień jego rozkoszy, ogień jego mąk
I dawny ludzki oddech
Włodzimierz Słobodnik
Pojął, czym bywa uśmiech i czym bywa łza,
Jak ja poznał bezsenność
I piach wszelkiej nadziei, i poczynań piach,
I duszący nam gardło najkościstszy strach,
Kiedy panuje ciemność.
Jak ja też orał ziemię, by znaleźć w niej grób,
Jak ja zawrę, ze śmiercią zawarł z ziemią ślub,
Lecz w lat tonący wodach
Odczuwam tuż przy sobie ciepło jego rąk,
Ogień jego rozkoszy, ogień jego mąk
I dawny ludzki oddech
Włodzimierz Słobodnik
Cieniom Józia
Bratu mojemu śmierć odebrała
Dni wiosenne — trawy płomienne,
Bratu mojemu śmierć odebrała
Dni letnie — niebieskie fletnie.
Mnie odebrała spokój,
Jasność przy boku,
Mnie odebrała spokój,
Pewność ziemskiego kroku.
Spokój — czyste powietrze,
Spokój — światłość na wietrze,
Spokój — kolejność pór roku.
Bratu mojemu śmierć odebrała
Dni jesienne — ogrody ciemne,
Bratu mojemu śmierć odebrała
Dni zimowe — anioły śniegowe.
Mnie odebrała ciszę,
Białe spokojne klawisze,
Mnie odebrała ciszę,
Księżyca przejrzyste klisze.
Ciszę — drzewa uśpione,
Ciszę — serca zielone,
Ogrody, dąbrowy mnisze.
Włodzimierz Słobodnik
Czym jest kobieta
Czym jest kobieta? Pyta cały świat
chcąc zgłębić tajemnicę jej czym prędzej.
Wiem, że to stwór, co chce mieć jak najmniej lat
i jak najwięcej pieniędzy.
Włodzimierz Słobodnik
chcąc zgłębić tajemnicę jej czym prędzej.
Wiem, że to stwór, co chce mieć jak najmniej lat
i jak najwięcej pieniędzy.
Włodzimierz Słobodnik
Mój cień
Mój cień ma koligację z ziemią i ścianami
I jak pies idzie za mną.
Choć jest mym towarzyszem uprzykrzenie wiernym,
Jest groźbą nieustanną.
Można go nazwać cieniem zwątpienia i żalu,
I nawet cieniem grozy.
Mój cień jak Persefona ma w sobie podziemne
Gryzące serce mrozy.
Dzisiejszy zapowiada przyszłe moje cienie,
Cienie bez mej postaci,
Gdy życie me za rozkosz i za ból istnienia
Nieistnieniem zapłaci.
Włodzimierz Słobodnik
I jak pies idzie za mną.
Choć jest mym towarzyszem uprzykrzenie wiernym,
Jest groźbą nieustanną.
Można go nazwać cieniem zwątpienia i żalu,
I nawet cieniem grozy.
Mój cień jak Persefona ma w sobie podziemne
Gryzące serce mrozy.
Dzisiejszy zapowiada przyszłe moje cienie,
Cienie bez mej postaci,
Gdy życie me za rozkosz i za ból istnienia
Nieistnieniem zapłaci.
Włodzimierz Słobodnik
O tym że boli
tak mi pilno
wykrzyczeć
tak mi spieszno
wypłakać
tak mi ciagle
nie tak
nie wiem
na którym zakręcie
pomyliłem drogi
nie wiem gdzie
teraz
nie dostrzegłem
ani jednej ręki
jednego palca
którego bym chwycił
i szedł już
w słuszność
do Ciebie to mówię
któryś mnie wyjął z prochu
i puścił samopas
Ryszard Szociński
wykrzyczeć
tak mi spieszno
wypłakać
tak mi ciagle
nie tak
nie wiem
na którym zakręcie
pomyliłem drogi
nie wiem gdzie
teraz
nie dostrzegłem
ani jednej ręki
jednego palca
którego bym chwycił
i szedł już
w słuszność
do Ciebie to mówię
któryś mnie wyjął z prochu
i puścił samopas
Ryszard Szociński
Kochać i tracić
Kochać i tracić, pragnąć i żałować,
Padać boleśnie i znów się podnosić,
Krzyczeć tęsknocie "precz!" i błagać: "prowadź!"
Oto jest życie: nic, a jakże dosyć...
Zbiegać za jednym klejnotem pustynie,
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Iść w toń za perłą o cudu urodzie,
Ażeby po nas zostały jedynie
Ślady na piasku i kręgi na wodzie.
Leopold Staff
Los mój ścigać, śledzić błędne chmury
Los mój ścigać, śledzić błędne chmury,
Co się po niebie wodzą jak wędrowne owce,
Zazdrościć lotu ptakom mknącym przez lazury,
Kochać cyprys żałobny i płonne jałowce;
Słuchać szmeru, co w pustkach o traw trąca struny,
Koczować w gór spalonych surowej pogodzie
I dziczejąc samotnym sercem, jak piołuny,
Gorycz swych westchnień w wiatrów rozwiewać swobodzie.
Leopold Staff
Co się po niebie wodzą jak wędrowne owce,
Zazdrościć lotu ptakom mknącym przez lazury,
Kochać cyprys żałobny i płonne jałowce;
Słuchać szmeru, co w pustkach o traw trąca struny,
Koczować w gór spalonych surowej pogodzie
I dziczejąc samotnym sercem, jak piołuny,
Gorycz swych westchnień w wiatrów rozwiewać swobodzie.
Leopold Staff
Po latach
Po długich latach pierwszy raz
Idę jesienną tą aleją.
Jak mija czas, jak mija czas.
Pożółkłe liście lip się chwieją
I drży na ścieżce modry cień.
Z dwu stron dwa rzędy pni czernieją.
Na ławkę, o stuletni pień
Wspartą, rzuciłem nagle okiem...
Tutaj siedzieliśmy w ów dzień...
Przeszedłem mimo szybkim krokiem.
Leopold Staff
Idę jesienną tą aleją.
Jak mija czas, jak mija czas.
Pożółkłe liście lip się chwieją
I drży na ścieżce modry cień.
Z dwu stron dwa rzędy pni czernieją.
Na ławkę, o stuletni pień
Wspartą, rzuciłem nagle okiem...
Tutaj siedzieliśmy w ów dzień...
Przeszedłem mimo szybkim krokiem.
Leopold Staff
Tak mi zaśpiewał wiatr...
Tak mi zaśpiewał wiatr jesienny w polu:
"Skąd to powracasz, samotny wędrowcze,
Siewco tęsknoty a żniwiarzu bólu?
Gdzież twe spojrzenia bystre, wywiadowcze,
Coś nimi ścigał po nieb wysokości
Skrzydła swych marzeń i chmur runa owcze?
Wzrok twój przybity, bladość w twarzy gości
Kędyż znikł dawny płomień w oku twojem?"
"O, wietrze! - rzekłem. - Uszedłem miłości!
Z pęt się wyrwałem, które się powojem
Zdając, są kajdan twardymi ogniwy!
Burzą trawiłem się, mrąc nieukojem!
Wracam wyzwoleń z niewoli straszliwej!
Z męki kochania, z katuszy okrutnej
Uniosłem serce!" - "Więc jesteś szczęśliwy'"
"O, wietrze! Jestem szczęśliwy - i smutny..."
Leopold Staff
"Skąd to powracasz, samotny wędrowcze,
Siewco tęsknoty a żniwiarzu bólu?
Gdzież twe spojrzenia bystre, wywiadowcze,
Coś nimi ścigał po nieb wysokości
Skrzydła swych marzeń i chmur runa owcze?
Wzrok twój przybity, bladość w twarzy gości
Kędyż znikł dawny płomień w oku twojem?"
"O, wietrze! - rzekłem. - Uszedłem miłości!
Z pęt się wyrwałem, które się powojem
Zdając, są kajdan twardymi ogniwy!
Burzą trawiłem się, mrąc nieukojem!
Wracam wyzwoleń z niewoli straszliwej!
Z męki kochania, z katuszy okrutnej
Uniosłem serce!" - "Więc jesteś szczęśliwy'"
"O, wietrze! Jestem szczęśliwy - i smutny..."
Leopold Staff
Rzeczywistość
Niewiara w miłość ma się wstydzi:
Oczy mi skrywa róż dwulistkiem.
Bowiem to, czego się nie widzi,
Istnieje przecie przede wszystkiem.
Szczęście przemija, jak dym ginie,
Nikną ułudy mgliste kraje.
Rzeczywistością jest jedynie
To, co po wszystkim pozostaje.
Leopold Staff
Oczy mi skrywa róż dwulistkiem.
Bowiem to, czego się nie widzi,
Istnieje przecie przede wszystkiem.
Szczęście przemija, jak dym ginie,
Nikną ułudy mgliste kraje.
Rzeczywistością jest jedynie
To, co po wszystkim pozostaje.
Leopold Staff
Odys
Niech cię nie niepokoją
Cierpienia twe i błędy.
Wszędy są drogi proste
Lecz i manowce wszędy.
O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi
Gdzie indziej, niż się chciało.
Zostanie kamień z napisem:
Tu leży taki i taki.
Każdy z nas jest Odysem,
Co wraca do swej Itaki.
Leopold Staff
Cierpienia twe i błędy.
Wszędy są drogi proste
Lecz i manowce wszędy.
O to chodzi jedynie,
By naprzód wciąż iść śmiało,
Bo zawsze się dochodzi
Gdzie indziej, niż się chciało.
Zostanie kamień z napisem:
Tu leży taki i taki.
Każdy z nas jest Odysem,
Co wraca do swej Itaki.
Leopold Staff
poniedziałek, 20 maja 2013
Ojcze nasz
Ojcze nasz, któryś jest na niebie błękitny i pusty.
Nie święcę twoich imion, nie znam twoich znaków.
Z pianą oceanowe miotają wychlusty
Do nóg mi martwe ryby z twojego zodiaku.
Górą noc jak pies leży i gwiazdami szczeka,
Więc dojrzeć cię nie mogę w ciemności i mrozie,
Przyjścia królestwa twego już nie czekam,
Przed pustką stygnę w grozie.
Więzi mnie wola ciała, wszystkiego stworzenia
Strachy i nędze w żyłach moich krzyczą
I na ziemi i w niebie czyhają cierpienia,
I poją chleb powszedni bezsilną goryczą.
Nie odpuszczone przez mych nieprzyjaciół winy
Budzą mnie, z sennej wołając czeluści,
I warczą w mózgu niestrudzone młyny:
– Jeśli wróg nie odpuścił, niech ci Bóg odpuści.
I wołam: – Ojcze nasz, którego nie ma
Wywiedzionego z otchłani kuszenia,
Niechaj cię noc obrośnie potężna i niema
I gwiaździstym milczeniem zbawi od istnienia.
V
Nie wiem, jak myślisz? Czy błyskawicami?
Zamętem wiosny? miłością? cierpieniem?
Czy myśli twoje powstają jak cienie
żywotów naszych i gasną wraz z nami?
Bo – gdyśmy myślą – możesz nas z otchłani
jednym wspomnieniem do bytu powołać,
i przeżyjemy krótki sen anioła,
wyrwani z grobu, istnieniu oddani.
Jeśliśmy ciałem twoim – zniszczejemy
i z prochów naszych nowe światy wstaną,
a nad wiecznością wichrem kołysaną
smugami świateł gasnących przejdziemy.
O bezimienny, wiem, że cię nie zgadnę,
bo wszystkie słowa są twoim imieniem.
Z nich narodzony, swym groźnym istnieniem
wdzierasz się w moje modlitwy nieskładne.
Władysław Sebyła
Nie święcę twoich imion, nie znam twoich znaków.
Z pianą oceanowe miotają wychlusty
Do nóg mi martwe ryby z twojego zodiaku.
Górą noc jak pies leży i gwiazdami szczeka,
Więc dojrzeć cię nie mogę w ciemności i mrozie,
Przyjścia królestwa twego już nie czekam,
Przed pustką stygnę w grozie.
Więzi mnie wola ciała, wszystkiego stworzenia
Strachy i nędze w żyłach moich krzyczą
I na ziemi i w niebie czyhają cierpienia,
I poją chleb powszedni bezsilną goryczą.
Nie odpuszczone przez mych nieprzyjaciół winy
Budzą mnie, z sennej wołając czeluści,
I warczą w mózgu niestrudzone młyny:
– Jeśli wróg nie odpuścił, niech ci Bóg odpuści.
I wołam: – Ojcze nasz, którego nie ma
Wywiedzionego z otchłani kuszenia,
Niechaj cię noc obrośnie potężna i niema
I gwiaździstym milczeniem zbawi od istnienia.
V
Nie wiem, jak myślisz? Czy błyskawicami?
Zamętem wiosny? miłością? cierpieniem?
Czy myśli twoje powstają jak cienie
żywotów naszych i gasną wraz z nami?
Bo – gdyśmy myślą – możesz nas z otchłani
jednym wspomnieniem do bytu powołać,
i przeżyjemy krótki sen anioła,
wyrwani z grobu, istnieniu oddani.
Jeśliśmy ciałem twoim – zniszczejemy
i z prochów naszych nowe światy wstaną,
a nad wiecznością wichrem kołysaną
smugami świateł gasnących przejdziemy.
O bezimienny, wiem, że cię nie zgadnę,
bo wszystkie słowa są twoim imieniem.
Z nich narodzony, swym groźnym istnieniem
wdzierasz się w moje modlitwy nieskładne.
Władysław Sebyła
Inne wiersze
Są inne wiersze,
które nie ty napisałeś.
Są inni ludzie, którzy nie są tobą.
Inni bogowie,
z których żaden nie jest twoim Bogiem.
Jest inny sposób myślenia,
który nazywasz obłędem.
jest tolerancja,
ale obowiązuje
tylko w obrębie twojej kasty,
Są inne wiersze,
których nie przeczytasz nigdy,
Jest inny glob,
o którym wiesz tylko tyle,
ile powiedziała ci
twoja fantazja.
Inne maszyny,
których nie umiesz obsługiwać.
Inne języki
będące dla ciebie bełkotem.
Inne zwyczaje,
zupełnie nie do przyjęcia.
Inne kobiety
odrażające lub przerażające.
Są inne wiersze.
Inne.
Jan Rybowicz
które nie ty napisałeś.
Są inni ludzie, którzy nie są tobą.
Inni bogowie,
z których żaden nie jest twoim Bogiem.
Jest inny sposób myślenia,
który nazywasz obłędem.
jest tolerancja,
ale obowiązuje
tylko w obrębie twojej kasty,
Są inne wiersze,
których nie przeczytasz nigdy,
Jest inny glob,
o którym wiesz tylko tyle,
ile powiedziała ci
twoja fantazja.
Inne maszyny,
których nie umiesz obsługiwać.
Inne języki
będące dla ciebie bełkotem.
Inne zwyczaje,
zupełnie nie do przyjęcia.
Inne kobiety
odrażające lub przerażające.
Są inne wiersze.
Inne.
Jan Rybowicz
Studiując zen
To nie będzie wcale takie głupie,
jeśli,
studiując zen,
powiesz mi,
że gałęzie drzewa
wgryzają się w ziemię powietrza
i piją wody wiatru,
a drzewa korzenie
tkwią w powietrzu ziemi
i owiewa je wiatr wód...
To nie będzie wcale takie głupie,
ale nie zdziw się wcale,
że gdy to powiesz,
to tak cię walnę
w tę twoją przemądrzałą gębę,
że wywrócisz się do góry nogami
i spostrzeżesz,
że gałęzie drzewa
owiewa wiatr,
a drzewa korzenie
tkwią mocno w ziemi!
I tylko nie próbuj
wmawiać mi wtedy,
że to ja stoję
do góry nogami!
Jan Rybowicz
jeśli,
studiując zen,
powiesz mi,
że gałęzie drzewa
wgryzają się w ziemię powietrza
i piją wody wiatru,
a drzewa korzenie
tkwią w powietrzu ziemi
i owiewa je wiatr wód...
To nie będzie wcale takie głupie,
ale nie zdziw się wcale,
że gdy to powiesz,
to tak cię walnę
w tę twoją przemądrzałą gębę,
że wywrócisz się do góry nogami
i spostrzeżesz,
że gałęzie drzewa
owiewa wiatr,
a drzewa korzenie
tkwią mocno w ziemi!
I tylko nie próbuj
wmawiać mi wtedy,
że to ja stoję
do góry nogami!
Jan Rybowicz
Ani jednej myśli
Jest cicho. Świeci słońce.
Wiatr usnął.
I ani jednej myśli w głowie!
Ani jednej myśli w głowie.
Ani jednej troski w sercu.
Ani jednej drzazgi w mózgu.
Wieczność!
Jan Rybowicz
Kazimierz Przerwa-Tetmajer Zamyślenia
II.
Melancholia, tęsknota, smutek, zniechęcenie
Są treścią mojej duszy... Z skrzydły złamanemi
Myśl ma, zamiast powietrzne przerzynać bezdenie,
Włóczy się, jak zbarczone żórawie, po ziemi.
Cóż, że zrywa się czasem i wzlatuje w górę
Z smutnym krzykiem tęsknoty do sfer, kędy słońce
Nieśćmione wyziewami ziemi, jasno gore,
I gdzie szumią obłoki z wiatrami lecące?...
Złamane skrzydła lecieć nie zdołają długo,
Myśl spada i pierś rani o głazów krawędzie,
I znów wlecze się, znacząc krwi czerwoną strugą
Ślady swej ziemskiej drogi — — i tak zawsze będzie.
Czasem gdy marzę w późną noc, z oddali
Muzyka jakaś cicha ku mnie płynie,
Nieziemska jakaś, dziwna i mistyczna,
Kędyś w bezkresu poczęta głębinie.
I zdaje mi się, żem ją niegdyś słyszał,
Gdzieś przed wiekami, wśród głuchych przestrzeni —
Dziwne wspomnienia błądzą w mojej duszy
Dziwne mgławice ledwo widnych cieni.
I jakieś widzę, jakby w mgłach pamięci
Zgubione światła, podobne do sennych
Gwiazd, co mdlejąco majaczą w pomroczu,
W czas zadumanych wieczorów jesiennych.
I myśl ma wpływa, cicha, zadumana,
W jakąś głąb pustą, milczącą, tajemną —
I zdaje mi się że tajny Duch świata
W mistycznych echach mówi wówczas ze mną.
Nie mam już dzisiaj przy sobie nikogo, nikogo,
Pusto jest w mojej duszy i pusto dokoła — —
Idę mą głuchą, smutną i męczącą drogą
Bez kierunku, bo nikt mię i nic mię nie woła.
Zda mi się, jakbym kędyś wieczorną ciemnotą
Ogarnięty, powoli przez puste szedł pole,
Zasłane brudnym śniegiem, topniejącym w błoto —
Gdzieniegdzie sterczą głuche, posępne topole.
Las jakiś ciemny, smutny widnieje daleko,
Z mglistych, ciężkich niebiosów księżyca promienie
Przez powietrzne pustynie ospale się wleką
Ku ziemi, ledwie świecąc. Dokoła milczenie.
Idę patrząc przed siebie — — oczy moje giną
W szarości chmurnej, chłodnej, rozsnutej dokoła —
Śnieg koło topól leży masą biało-siną —
Idę bez celu — — nikt mię i nic mię nie woła.
Więdnie i ginie, blask kona po blasku,
Coraz jest ciszej, ciemniej i bezwonniej.
Coraz jest smutniej... Na kłos padły śniecie,
Na łany śnieg padł... Próżno — — nikt pobrzasku
Nie wróci dniowi, co się w pomrok kłoni.
Próżno po wiośnie czekać tych wiosennych
Ożywczych wiatrów, siejących w świat rosą,
Niosących z sobą dźwięk, światło i wonie — —
Nie przyjdą, z tajni, gdzie legły, bezdennych
Nie wstaną, słodkich wzruszeń nie przyniosą,
Nie zadrga serce, ani krew zapłonie...
Cichy wieczorny mrok. Na niebie bladem
Srebrny księżyca sierp i jedna jasno
Świecąca gwiazda. Na zachodzie blaski
Słońca, co smętnie w dół zapada, gasną.
O takiej chwili niegdyś niosłem z sobą
Na wolne pola, na szerokie tchnienia,
Miłości moje, tęsknoty, nadzieje,
I dziwne, cudne dziecinne marzenia.
I całą pełną, wezbraną mą duszę
Sennej naturze rzucałem na łono
Jak skarb olbrzymi!... Cóżem dziś jej rzucił?
Pustkę bezdenną, próżnię nieskończoną.
Odpocząć!... Oto jedno, jedyne pragnienie,
Jakie mam jeszcze... Znaleźć kędyś ciche leże,
Jakichś jezior błękitnych dalekie wybrzeże
I błękitnego nieba otwarte sklepienie.
Nad głową moją namiot niech uplotą liany
Zawieszone na jodeł i sosen konary
Żywiczne i szumiące; przez namiotu szpary,
Niech się wkrada płochliwie blask słońca różany.
A gdy drzewa o zmroku w rosę się ustroją,
Niech mi rosa kroplami łez spada na czoło...
Pomyślę, że się jodły rozpłakały wkoło
Nad złą dolą mych drogich, nad złą dolą moją.
Na spokojnem, ciemnem morzu,
Chciałbym teraz leżeć w łodzi,
Gdzie już żagli niema białych,
Ni szum statków nie dochodzi.
Cały ciężar ten z mych ramion,
Co mię zgina i obali,
Chciałbym rzucić w otchłań wodną
I na ciemnej leżeć fali.
Naokoło niech mi cicho,
Niech mi sennie przestwór dźwięczy,
I niech ciemne głębie w słońcu
Kolorami grają tęczy.
Tam, tysiące mil od brzegu,
Na bezdeni, pod jasnością,
Patrząc w niebo nieruchome
Niech upajam się nicością.
Rzuciłem ludzi... Noc, spokój głęboki — —
W ciemnościach szumią wezbrane potoki — —
Smutno i gorzko... Dlaczegóż z śród ludzi
Ja nie wyniosłem ani źdźbła wesela?
Cóż jest, co serca ich dokoła studzi?
Cóż jest, co od nich murem mnie oddziela?
Cóż jest, co nie da mi tak czuć, jak oni,
Myśleć ich myślą?... W ciszy potok dzwoni,
W ciemnościach głuchych błysła gwiazda blada —
Dusza ma ginie w jakiejś czarnej toni,
Coraz w nią głębiej, głębiej, głębiej spada...
Rdzawe liście strząsa z drzew
Wiatr jesienny i gna precz —
Poniesione w chłodną dal
Nie powrócą nigdy wstecz.
Żaden z liści więcej już
Nie odrośnie na swym pniu,
Poniesiony w chłodną dal
Nie powróci nigdy tu.
Nie powrócą nigdy tu,
W moje serce, do mej krwi,
Te marzenia, które czas
I poznanie wzięły mi.
Zdaleka ku mnie płyną
Chopin'a smutne tony,
I duszą mą owłada
Żal nieskończony.
Chciałbym wyciągnąć ręce
I lecieć gdzieś w przestworza,
W wieczornych cichych mgławic
Bezdenne morza.
Coś rwie mi serce z piersi,
Od ziemi mię odtrąca — —
A gardło moje dławi
Gorycz paląca...
Czasem zda mi się, że to wszystko sen,
Przestrzeń mej myśli i cały świat ten,
Ziemia i błękit i światła w błękicie,
I bóstw idea władających skrycie.
Snem mi się zdaje Chrystusowy cień,
Snem noc zwątpienia, snem nadziei dzień,
Snem zło i dobro, snem śmierć i tworzenie,
Snem byt, snem nawet własne me istnienie.
A kędyś ocknąć się mam z tego snu,
Gdzie? kiedy?... nie wiem, li wiem, że nie tu;
A tak się ocknąć mam, jak dziecko po śnie
Strasznym, co przez łzy śmieje się radośnie.
Gdzie? kiedy?... nie wiem, ni wiem, co jest tam,
Kędy się ocknąć ze snu życia mam...
Zda mi się — — jasność wielka, nieprzejrzana,
W jasności jedność w jedno z nią współzlana.
Ach! Gdybyż nigdy nie rzucała mnie
Z myśli najlepsza, że ja tylko śnię,
Że cała nędza życia jest zwodniczem
Widzeniem tylko, że wszystko jest niczem...
Dla kogo my żyjemy? Te żałoby,
Cierpienia nasze i smutki dla kogo?
Dla kogo głuche, zimne, ciasne groby,
Zionące ku nam ohydą i trwogą?
Czy może ciebie słońce na błękicie,
Czy was, wy gwiazdy z oczyma złotemi,
Cieszy to nędzne nieskończenie życie,
To zło bezbrzeżne, władnące na ziemi?
I żadne słowo nic mi nie tłomaczy,
I nie pojmuję nic na drodze mylnej,
Prócz rezygnacyi martwej, lub rozpaczy
Tem okropniejszej, że do dna bezsilnej!
Czcze wyobraźni odeszły mnie mary,
Znów jestem sam ze sobą, z moim duchem — —
Oczy me giną w jakiejś pustce szarej,
I myśl ma tonie w jakiemś morzu głuchem.
Prysły wiążące mnie z światem ogniwa:
Całe me życie jest we wnętrzu mojem,
Cała moc duszy z zewnątrz w jej głąb spływa
I drży, szarpana dziwnym niepokojem...
Widzę oczyma wewnątrz zwróconemi
Czarne jeziora rozsiane w pustkowiu:
W ciemnościach księżyc, blizko skraju ziemi,
Wisi podobny do tarczy z ołowiu.
Ponad czarnemi wodami, szuwary
I trzciny rosną i smutno szeleszczą;
Sklep nieba zda się sklepieniem pieczary,
Głęboką jamą, ciemną i złowieszczą.
Po czarnych wodach światło ciche, złote
Księżyca, chodzi wstęgą szklistą, drżącą,
I, jako lampa zaniesiona w grotę,
Świeci w ciemnościach mglisto i mdlejąco.
Widzę oczyma wewnątrz zwróconemi,
Jak duch mój, marze skrzydlatej podobny,
Błąka się w owej pustej, martwej ziemi,
A blask księżyca pada nań żałobny.
Idzie powoli i zwieszone włóczy
Skrzydła po jezior wodzie szklistej, błotnej — —
Na własnych stopach opierając oczy,
Idzie w głąb głuchą i ciemną, samotny.
Gdy wejdę w tłum, myśl pierwsza, co się we mnie budzi,
Jest myśl o zbliżającej się śmierci tych ludzi,
Których widzę dokoła. Zda mi się, że słyszę,
Jak na zegarze życia ich życie przedzwania,
I czuję tę cmentarną, przeraźliwą ciszę,
W której spoczną, rzuceni robactwu na łupy,
Dziś pełni namiętności, marzeń, pożądania,
Jutro nieczułe, sztywne i ohydne trupy.
I tak boleśnie śmieszne, nędzne nieskończenie
Zdają mi się te myśli wszystkie i te czyny,
Które tu wypełniają człowiecze istnienie — —
A zegar życia bije posępne godziny.
Boże, ukryty tam gdzieś na niebiosach,
Ileż-to razy w rozwichrzonych włosach,
Z załamanemi na oczach rękami,
Z pianą na ustach i z krwią, w poszarpanej
Szacie pielgrzymiej, przez chmur nawałnice,
Przez grzmot ciemności i gwiazd huragany,
Odmęt dróg mlecznych, warczące mgławice,
Huk i wir komet o złotych ogonach,
Przez nieskończoność, wieczność, co skrzydłami
Wieją nademną, niosące w swych szponach,
Jak para orłów żerujących wraz,
Pobite łupy swe, przestrzeń i czas:
Dusza ma leci do Cię, przed Twój próg,
Całą tę wzgardę, którą w nią wtłoczyła
Ludzkość nikczemna, zła, ciemna i zgniła,
Rzucić i pytać: czy patrzysz Ty, Bóg?!
Podejmie ciebie z cmentarnej gdzieś ziemi — —
Będziesz tak cicha i nikt nie odgadnie,
Jakie świeciły w tobie natchnień zorze,
Jakiem pragnieniem, żądzami jakiemi
Płonęłaś cała? Na wieki przepadnie
Cierpienie myśli co się w tobie mieści,
Jak perła w muszli, której wartość cała
Stąd, że nad inne czuła i cierpiała.
Z rozkoszy twoich i twoich boleści
Nic nie zostanie, ni kto zapamięta,
Błogosławionaś była, czy przeklęta?
Jest dal nieznana w umyśle człowieka,
Ale granicę ma uświadomienie,
I z pod harpunu pojęcia ucieka
Niejedno próżno chwytane wrażenie.
Wieluż zagadek, tajni by nie było,
Gdybyśmy mogli odczuć to świadomie,
Co zmysły nasze, zbyt subtelną siłą
Dla pojęć naszych wchłaniają kryjomie.
I te odczucia, o które się kruszy
Wiedza, jak pocisk o kamienne mury,
Są tylko z tajną siłą naszej duszy,
Rozmową tajnych dla nas sił natury.
Melancholia, tęsknota, smutek, zniechęcenie
Są treścią mojej duszy... Z skrzydły złamanemi
Myśl ma, zamiast powietrzne przerzynać bezdenie,
Włóczy się, jak zbarczone żórawie, po ziemi.
Cóż, że zrywa się czasem i wzlatuje w górę
Z smutnym krzykiem tęsknoty do sfer, kędy słońce
Nieśćmione wyziewami ziemi, jasno gore,
I gdzie szumią obłoki z wiatrami lecące?...
Złamane skrzydła lecieć nie zdołają długo,
Myśl spada i pierś rani o głazów krawędzie,
I znów wlecze się, znacząc krwi czerwoną strugą
Ślady swej ziemskiej drogi — — i tak zawsze będzie.
VI.
Czasem gdy marzę w późną noc, z oddali
Muzyka jakaś cicha ku mnie płynie,
Nieziemska jakaś, dziwna i mistyczna,
Kędyś w bezkresu poczęta głębinie.
I zdaje mi się, żem ją niegdyś słyszał,
Gdzieś przed wiekami, wśród głuchych przestrzeni —
Dziwne wspomnienia błądzą w mojej duszy
Dziwne mgławice ledwo widnych cieni.
I jakieś widzę, jakby w mgłach pamięci
Zgubione światła, podobne do sennych
Gwiazd, co mdlejąco majaczą w pomroczu,
W czas zadumanych wieczorów jesiennych.
I myśl ma wpływa, cicha, zadumana,
W jakąś głąb pustą, milczącą, tajemną —
I zdaje mi się że tajny Duch świata
W mistycznych echach mówi wówczas ze mną.
VIII.
Nie mam już dzisiaj przy sobie nikogo, nikogo,
Pusto jest w mojej duszy i pusto dokoła — —
Idę mą głuchą, smutną i męczącą drogą
Bez kierunku, bo nikt mię i nic mię nie woła.
Zda mi się, jakbym kędyś wieczorną ciemnotą
Ogarnięty, powoli przez puste szedł pole,
Zasłane brudnym śniegiem, topniejącym w błoto —
Gdzieniegdzie sterczą głuche, posępne topole.
Las jakiś ciemny, smutny widnieje daleko,
Z mglistych, ciężkich niebiosów księżyca promienie
Przez powietrzne pustynie ospale się wleką
Ku ziemi, ledwie świecąc. Dokoła milczenie.
Idę patrząc przed siebie — — oczy moje giną
W szarości chmurnej, chłodnej, rozsnutej dokoła —
Śnieg koło topól leży masą biało-siną —
Idę bez celu — — nikt mię i nic mię nie woła.
IX.
Struna po strunie pęka, kwiat po kwiecieWiędnie i ginie, blask kona po blasku,
Coraz jest ciszej, ciemniej i bezwonniej.
Coraz jest smutniej... Na kłos padły śniecie,
Na łany śnieg padł... Próżno — — nikt pobrzasku
Nie wróci dniowi, co się w pomrok kłoni.
Próżno po wiośnie czekać tych wiosennych
Ożywczych wiatrów, siejących w świat rosą,
Niosących z sobą dźwięk, światło i wonie — —
Nie przyjdą, z tajni, gdzie legły, bezdennych
Nie wstaną, słodkich wzruszeń nie przyniosą,
Nie zadrga serce, ani krew zapłonie...
X.
Cichy wieczorny mrok. Na niebie bladem
Srebrny księżyca sierp i jedna jasno
Świecąca gwiazda. Na zachodzie blaski
Słońca, co smętnie w dół zapada, gasną.
O takiej chwili niegdyś niosłem z sobą
Na wolne pola, na szerokie tchnienia,
Miłości moje, tęsknoty, nadzieje,
I dziwne, cudne dziecinne marzenia.
I całą pełną, wezbraną mą duszę
Sennej naturze rzucałem na łono
Jak skarb olbrzymi!... Cóżem dziś jej rzucił?
Pustkę bezdenną, próżnię nieskończoną.
XI.
Odpocząć!... Oto jedno, jedyne pragnienie,
Jakie mam jeszcze... Znaleźć kędyś ciche leże,
Jakichś jezior błękitnych dalekie wybrzeże
I błękitnego nieba otwarte sklepienie.
Nad głową moją namiot niech uplotą liany
Zawieszone na jodeł i sosen konary
Żywiczne i szumiące; przez namiotu szpary,
Niech się wkrada płochliwie blask słońca różany.
A gdy drzewa o zmroku w rosę się ustroją,
Niech mi rosa kroplami łez spada na czoło...
Pomyślę, że się jodły rozpłakały wkoło
Nad złą dolą mych drogich, nad złą dolą moją.
XII.
Na spokojnem, ciemnem morzu,
Chciałbym teraz leżeć w łodzi,
Gdzie już żagli niema białych,
Ni szum statków nie dochodzi.
Cały ciężar ten z mych ramion,
Co mię zgina i obali,
Chciałbym rzucić w otchłań wodną
I na ciemnej leżeć fali.
Naokoło niech mi cicho,
Niech mi sennie przestwór dźwięczy,
I niech ciemne głębie w słońcu
Kolorami grają tęczy.
Tam, tysiące mil od brzegu,
Na bezdeni, pod jasnością,
Patrząc w niebo nieruchome
Niech upajam się nicością.
XIV.
Rzuciłem ludzi... Noc, spokój głęboki — —
W ciemnościach szumią wezbrane potoki — —
Smutno i gorzko... Dlaczegóż z śród ludzi
Ja nie wyniosłem ani źdźbła wesela?
Cóż jest, co serca ich dokoła studzi?
Cóż jest, co od nich murem mnie oddziela?
Cóż jest, co nie da mi tak czuć, jak oni,
Myśleć ich myślą?... W ciszy potok dzwoni,
W ciemnościach głuchych błysła gwiazda blada —
Dusza ma ginie w jakiejś czarnej toni,
Coraz w nią głębiej, głębiej, głębiej spada...
XV.
Rdzawe liście strząsa z drzew
Wiatr jesienny i gna precz —
Poniesione w chłodną dal
Nie powrócą nigdy wstecz.
Żaden z liści więcej już
Nie odrośnie na swym pniu,
Poniesiony w chłodną dal
Nie powróci nigdy tu.
Nie powrócą nigdy tu,
W moje serce, do mej krwi,
Te marzenia, które czas
I poznanie wzięły mi.
XVI.
Zdaleka ku mnie płyną
Chopin'a smutne tony,
I duszą mą owłada
Żal nieskończony.
Chciałbym wyciągnąć ręce
I lecieć gdzieś w przestworza,
W wieczornych cichych mgławic
Bezdenne morza.
Coś rwie mi serce z piersi,
Od ziemi mię odtrąca — —
A gardło moje dławi
Gorycz paląca...
XVII.
Czasem zda mi się, że to wszystko sen,
Przestrzeń mej myśli i cały świat ten,
Ziemia i błękit i światła w błękicie,
I bóstw idea władających skrycie.
Snem mi się zdaje Chrystusowy cień,
Snem noc zwątpienia, snem nadziei dzień,
Snem zło i dobro, snem śmierć i tworzenie,
Snem byt, snem nawet własne me istnienie.
A kędyś ocknąć się mam z tego snu,
Gdzie? kiedy?... nie wiem, li wiem, że nie tu;
A tak się ocknąć mam, jak dziecko po śnie
Strasznym, co przez łzy śmieje się radośnie.
Gdzie? kiedy?... nie wiem, ni wiem, co jest tam,
Kędy się ocknąć ze snu życia mam...
Zda mi się — — jasność wielka, nieprzejrzana,
W jasności jedność w jedno z nią współzlana.
Ach! Gdybyż nigdy nie rzucała mnie
Z myśli najlepsza, że ja tylko śnię,
Że cała nędza życia jest zwodniczem
Widzeniem tylko, że wszystko jest niczem...
XVIII.
Dla kogo my żyjemy? Te żałoby,
Cierpienia nasze i smutki dla kogo?
Dla kogo głuche, zimne, ciasne groby,
Zionące ku nam ohydą i trwogą?
Czy może ciebie słońce na błękicie,
Czy was, wy gwiazdy z oczyma złotemi,
Cieszy to nędzne nieskończenie życie,
To zło bezbrzeżne, władnące na ziemi?
I żadne słowo nic mi nie tłomaczy,
I nie pojmuję nic na drodze mylnej,
Prócz rezygnacyi martwej, lub rozpaczy
Tem okropniejszej, że do dna bezsilnej!
XIX.
Czcze wyobraźni odeszły mnie mary,
Znów jestem sam ze sobą, z moim duchem — —
Oczy me giną w jakiejś pustce szarej,
I myśl ma tonie w jakiemś morzu głuchem.
Prysły wiążące mnie z światem ogniwa:
Całe me życie jest we wnętrzu mojem,
Cała moc duszy z zewnątrz w jej głąb spływa
I drży, szarpana dziwnym niepokojem...
Widzę oczyma wewnątrz zwróconemi
Czarne jeziora rozsiane w pustkowiu:
W ciemnościach księżyc, blizko skraju ziemi,
Wisi podobny do tarczy z ołowiu.
Ponad czarnemi wodami, szuwary
I trzciny rosną i smutno szeleszczą;
Sklep nieba zda się sklepieniem pieczary,
Głęboką jamą, ciemną i złowieszczą.
Po czarnych wodach światło ciche, złote
Księżyca, chodzi wstęgą szklistą, drżącą,
I, jako lampa zaniesiona w grotę,
Świeci w ciemnościach mglisto i mdlejąco.
Widzę oczyma wewnątrz zwróconemi,
Jak duch mój, marze skrzydlatej podobny,
Błąka się w owej pustej, martwej ziemi,
A blask księżyca pada nań żałobny.
Idzie powoli i zwieszone włóczy
Skrzydła po jezior wodzie szklistej, błotnej — —
Na własnych stopach opierając oczy,
Idzie w głąb głuchą i ciemną, samotny.
XX.
Gdy wejdę w tłum, myśl pierwsza, co się we mnie budzi,
Jest myśl o zbliżającej się śmierci tych ludzi,
Których widzę dokoła. Zda mi się, że słyszę,
Jak na zegarze życia ich życie przedzwania,
I czuję tę cmentarną, przeraźliwą ciszę,
W której spoczną, rzuceni robactwu na łupy,
Dziś pełni namiętności, marzeń, pożądania,
Jutro nieczułe, sztywne i ohydne trupy.
I tak boleśnie śmieszne, nędzne nieskończenie
Zdają mi się te myśli wszystkie i te czyny,
Które tu wypełniają człowiecze istnienie — —
A zegar życia bije posępne godziny.
XXI.
Boże, ukryty tam gdzieś na niebiosach,
Ileż-to razy w rozwichrzonych włosach,
Z załamanemi na oczach rękami,
Z pianą na ustach i z krwią, w poszarpanej
Szacie pielgrzymiej, przez chmur nawałnice,
Przez grzmot ciemności i gwiazd huragany,
Odmęt dróg mlecznych, warczące mgławice,
Huk i wir komet o złotych ogonach,
Przez nieskończoność, wieczność, co skrzydłami
Wieją nademną, niosące w swych szponach,
Jak para orłów żerujących wraz,
Pobite łupy swe, przestrzeń i czas:
Dusza ma leci do Cię, przed Twój próg,
Całą tę wzgardę, którą w nią wtłoczyła
Ludzkość nikczemna, zła, ciemna i zgniła,
Rzucić i pytać: czy patrzysz Ty, Bóg?!
XXII.
O czaszko! Kiedyś czyja ręka możePodejmie ciebie z cmentarnej gdzieś ziemi — —
Będziesz tak cicha i nikt nie odgadnie,
Jakie świeciły w tobie natchnień zorze,
Jakiem pragnieniem, żądzami jakiemi
Płonęłaś cała? Na wieki przepadnie
Cierpienie myśli co się w tobie mieści,
Jak perła w muszli, której wartość cała
Stąd, że nad inne czuła i cierpiała.
Z rozkoszy twoich i twoich boleści
Nic nie zostanie, ni kto zapamięta,
Błogosławionaś była, czy przeklęta?
XXIII.
Jest dal nieznana w umyśle człowieka,
Ale granicę ma uświadomienie,
I z pod harpunu pojęcia ucieka
Niejedno próżno chwytane wrażenie.
Wieluż zagadek, tajni by nie było,
Gdybyśmy mogli odczuć to świadomie,
Co zmysły nasze, zbyt subtelną siłą
Dla pojęć naszych wchłaniają kryjomie.
I te odczucia, o które się kruszy
Wiedza, jak pocisk o kamienne mury,
Są tylko z tajną siłą naszej duszy,
Rozmową tajnych dla nas sił natury.
niedziela, 19 maja 2013
Hymn do Nirwany
Z otchłani klęsk i cierpień podnoszę głos do ciebie, Nirwano!
Przyjdź twe królestwo jako na ziemi, tak i w niebie, Nirwano!
Złemu mnie z szponów wyrwij, bom jest utrapion srodze, Nirwano!
I niech już więcej w jarzmie krwawiącym kark nie chodzę, Nirwano!
Oto mi ludzka podłość kałem w źrenice bryzga, Nirwano!
Oto się w złości ludzkiej błocie ma stopa ślizga, Nirwano!
Oto mię wstręt przepełnił, ohyda mię zadusza, Nirwano!
I w bólach konwulsyjnych tarza się moja dusza,. Nirwano!
O przyjdź i dłonie twoje połóż na me źrenice, Nirwano!
Twym unicestwiającym oddechem pierś niech sycę, Nirwano!
Żem żył, niech nie pamiętam, ani wiem, że żyć muszę, Nirwano!
Od myśli i pamięci oderwij moją duszę, Nirwano!
Od oczu moich odegnaj złe i nikczemne twarze, Nirwano!
Człowiecze zburz przede mną bożyszcza i ołtarze, Nirwano!
Niech żywot mię silniejszych, słabszych śmierć nie uciska, Nirwano!
Niech błędny wzrok rozpaczy przed oczy mi nie błyska, Nirwano!
Niech otchłań klęsk i cierpień w łonie się mym pogrzebie, Nirwano!
I przyjdź królestwo twoje na ziemi, jak i w niebie, Nirwano!
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Przyjdź twe królestwo jako na ziemi, tak i w niebie, Nirwano!
Złemu mnie z szponów wyrwij, bom jest utrapion srodze, Nirwano!
I niech już więcej w jarzmie krwawiącym kark nie chodzę, Nirwano!
Oto mi ludzka podłość kałem w źrenice bryzga, Nirwano!
Oto się w złości ludzkiej błocie ma stopa ślizga, Nirwano!
Oto mię wstręt przepełnił, ohyda mię zadusza, Nirwano!
I w bólach konwulsyjnych tarza się moja dusza,. Nirwano!
O przyjdź i dłonie twoje połóż na me źrenice, Nirwano!
Twym unicestwiającym oddechem pierś niech sycę, Nirwano!
Żem żył, niech nie pamiętam, ani wiem, że żyć muszę, Nirwano!
Od myśli i pamięci oderwij moją duszę, Nirwano!
Od oczu moich odegnaj złe i nikczemne twarze, Nirwano!
Człowiecze zburz przede mną bożyszcza i ołtarze, Nirwano!
Niech żywot mię silniejszych, słabszych śmierć nie uciska, Nirwano!
Niech błędny wzrok rozpaczy przed oczy mi nie błyska, Nirwano!
Niech otchłań klęsk i cierpień w łonie się mym pogrzebie, Nirwano!
I przyjdź królestwo twoje na ziemi, jak i w niebie, Nirwano!
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Szatan
Nad oceanu przywiódł brzegszatan, zły duch, człowiekai rzekł mu: patrz na fale te,co idą tu z daleka.Jedna zśród wszystkich owych falpłynie pomiędzy niemi;jeśli na wodzie ujrzysz ją,posiądziesz raj na ziemi.Odszedł. Zaś człowiek patrzy w dal,wytęża zadnie oczy -miriady swoich wiecznych falpod brzeg ocean toczy.On patrzy, czeka. Żre go głód,pali słoneczna spieka,członki mu łamie ciągły trud,sen morzy go - on czeka.Nadzieja i wątpliwość muna przemian sercem miota,a wszystką duszę chłonie w nimpragnienie i tęsknota.Wtem traci z oczu widok fal -zapadła noc ponura;może szła fala szczęścia tamlecz nie mógł poznać: któraI z żalu włosy z głowy rwie,a szatan drwi zeń: biedny!Idź w las jodłowy - igły tamszukaj - tej igły jednej...Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Parodia życia
Żyjemy często, jako te smutne jelenie
urodzone i w puszczy wyrosłe za młodu,
które - stworzone wielkie przebiegać przestrzenie -
zamknięto do zwierzyńca, w trzy morgi ogrodu.
Mogą w biegu korzystać z sił swoich zapasu
mają drzewa i wodę w potoku do picia,
żyją całkiem jak w puszczy - na trzech morgach lasu - -
zabija je smutek tej parodii życia.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
urodzone i w puszczy wyrosłe za młodu,
które - stworzone wielkie przebiegać przestrzenie -
zamknięto do zwierzyńca, w trzy morgi ogrodu.
Mogą w biegu korzystać z sił swoich zapasu
mają drzewa i wodę w potoku do picia,
żyją całkiem jak w puszczy - na trzech morgach lasu - -
zabija je smutek tej parodii życia.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Sonet z „Anioła Śmierci"
Wszystko więc przeszło, wszystko przeminęło
i nigdy, nigdy, nigdy nie powstanie;
wszystko w grobowe runęło otchłanie,
na wieki wieków, na wieczność runęło…
Milczące, ciche, straszne śmierci dzieło…
Niczymże szczęście? niczymże kochanie?
Niczym ból?… Niczym! W głuchym oceanie
ileż okrętów bez śladu zginęło…
Trzy siostry były, trzy siostry, jak Psyche,
przeczyste, jasne, trwożliwe i ciche:
Wiara, Nadzieja, Miłość ich imiona…
Z tych dwie umarły, a trzecia nad nimi
w niemej boleści, z rękoma zwisłymi,
Miłość, stanęła jak słup odrętwiona.
i nigdy, nigdy, nigdy nie powstanie;
wszystko w grobowe runęło otchłanie,
na wieki wieków, na wieczność runęło…
Milczące, ciche, straszne śmierci dzieło…
Niczymże szczęście? niczymże kochanie?
Niczym ból?… Niczym! W głuchym oceanie
ileż okrętów bez śladu zginęło…
Trzy siostry były, trzy siostry, jak Psyche,
przeczyste, jasne, trwożliwe i ciche:
Wiara, Nadzieja, Miłość ich imiona…
Z tych dwie umarły, a trzecia nad nimi
w niemej boleści, z rękoma zwisłymi,
Miłość, stanęła jak słup odrętwiona.
Niech nie unosi cię nigdy namiętność!
Niech nie unosi cię nigdy namiętność!
Z ludźmi potrzeba jak z wrogiem na wojnie,
Walczyć odważnie, lecz trzeźwo, spokojnie;
A jeśli nie chcesz, aby cię zdeptali:
Duma niech służy ci za hełm ze stali,
Za miecz szyderstwo, za tarcz obojętność.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Z ludźmi potrzeba jak z wrogiem na wojnie,
Walczyć odważnie, lecz trzeźwo, spokojnie;
A jeśli nie chcesz, aby cię zdeptali:
Duma niech służy ci za hełm ze stali,
Za miecz szyderstwo, za tarcz obojętność.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Nie sądź po ustach
Nie sądź po ustach do uśmiechu skorych,
że się ból w czyjejś nie zagnieździł duszy;
nie wiesz, jak często nieraz walczyć trzeba
nim się jęk śmiechem zdławi i zagłuszy.
Bóg tylko jeden patrzy w ludzkie serca
i widzi raka co tyle ich toczy,
widzi te rany straszliwie krwawiące -
i sam On musi precz odwrócić oczy
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
że się ból w czyjejś nie zagnieździł duszy;
nie wiesz, jak często nieraz walczyć trzeba
nim się jęk śmiechem zdławi i zagłuszy.
Bóg tylko jeden patrzy w ludzkie serca
i widzi raka co tyle ich toczy,
widzi te rany straszliwie krwawiące -
i sam On musi precz odwrócić oczy
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
XXIX
Dopóki sięgasz - złotem Ci się zdaje
Gdy chwycisz złoto okaże się sztychem -
Zawsze i wszędzie los przed tobą staje
z zimnym szatańskim szyderczym uśmiechem
I znowu pragniesz i znowu tęsknota
rozrywa serca i myśli zamąca,
i znów sztych w rękę chwytasz zamiast złota -
i to jest dola nasza aż do końca.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Gdy chwycisz złoto okaże się sztychem -
Zawsze i wszędzie los przed tobą staje
z zimnym szatańskim szyderczym uśmiechem
I znowu pragniesz i znowu tęsknota
rozrywa serca i myśli zamąca,
i znów sztych w rękę chwytasz zamiast złota -
i to jest dola nasza aż do końca.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Do snu
Nie mam dosyć odwagi, aby przed złem życia
w śmierci szukać zbawienia
i wiecznego ukrycia,
ani wiem, czy śmierć kresem ludzkiego istnienia
jest wieczystym?... Ani wiem, czy zło w tej zaziemnej
bezwiednie przeczuwanej przestrzeni tajemnej
nie władnie? Lecz strudzony walką bezowocną
z siłą losu przemocną,
ciebie wołam, śnie cichy... O! gdybyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
Śnie! Ileż razy westchnę do ciebie, gdy jasna
okrutna prawda mózg mój i serce rozdziera...
Jeszcze godzina jedna, dwie - - a potem zasnę
i cichość mnie śmiertelna
kołysze na swym łonie... Duch we mnie umiera,
i jestem, jak trup żywy, bez czucia, bez myśli,
więc złemu niedostępny... Ty mi słodycz zeszłej,
śnie - - chcę choć wizji szczęścia. O! gdybyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
A choćbym dziś zasnąwszy, zamiast spodziewanej
ulgi, miał śpiący stać się łupem widm cierpienia
lub choćby się jątrzyły w nocy owe rany,
zdobyte w walce dziennej,
których ja zapomnienia
szukam w martwości sennej:
jeszcze do cię zawołam, śnie, obyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
w śmierci szukać zbawienia
i wiecznego ukrycia,
ani wiem, czy śmierć kresem ludzkiego istnienia
jest wieczystym?... Ani wiem, czy zło w tej zaziemnej
bezwiednie przeczuwanej przestrzeni tajemnej
nie władnie? Lecz strudzony walką bezowocną
z siłą losu przemocną,
ciebie wołam, śnie cichy... O! gdybyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
Śnie! Ileż razy westchnę do ciebie, gdy jasna
okrutna prawda mózg mój i serce rozdziera...
Jeszcze godzina jedna, dwie - - a potem zasnę
i cichość mnie śmiertelna
kołysze na swym łonie... Duch we mnie umiera,
i jestem, jak trup żywy, bez czucia, bez myśli,
więc złemu niedostępny... Ty mi słodycz zeszłej,
śnie - - chcę choć wizji szczęścia. O! gdybyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
A choćbym dziś zasnąwszy, zamiast spodziewanej
ulgi, miał śpiący stać się łupem widm cierpienia
lub choćby się jątrzyły w nocy owe rany,
zdobyte w walce dziennej,
których ja zapomnienia
szukam w martwości sennej:
jeszcze do cię zawołam, śnie, obyś przez wieki
nie schodził z mej powieki...
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Ludzka tęsknota
Pytała się ludzka tęsknica,
Kędy jej kres?
Czy w skałach niedosiężonych,
Czy w morzu łez?
Pytała się śmierci idącej
W całunnym gzie,
Czy może w niej? Ale śmierć
Odrzekła: nie...
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Kędy jej kres?
Czy w skałach niedosiężonych,
Czy w morzu łez?
Pytała się śmierci idącej
W całunnym gzie,
Czy może w niej? Ale śmierć
Odrzekła: nie...
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Gdybym mógł sobie wybrać...
Gdybym mógł sobie wybrać śmierć podług mej woli,
chciałbym z wolna utracać świadomość istnienia,
przestawać czuć, co rozkosz przynosi lub boli,
i pogrążać się w cichą otchłań zapomnienia.
chciałbym z wolna utracać świadomość istnienia,
przestawać czuć, co rozkosz przynosi lub boli,
i pogrążać się w cichą otchłań zapomnienia.
Koniec wieku XIX
Przekleństwo?... Tylko dziki, kiedy się skaleczy,
złorzeczy swemu bogu, skrytemu w przestworze.
Ironia?... Lecz największe z szyderstw czyż się może
równać z ironią biegu najzwyklejszych rzeczy?
Wzgarda... lecz tylko głupiec gardzi tym ciężarem,
którego wziąć na słabe nie zdoła ramiona.
Rozpacz?... Więc za przykładem trzeba iść skorpiona,
co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
Walka?... Ale czyż mrówka rzucona na szyny
może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?
Rezygnacja?... Czyż przez to mniej się cierpieć będzie,
gdy się z poddaniem schyli pod nóż gilotyny?
Byt przyszły?... Gwiazd tajniki któż z ludzi ogląda,
kto zliczy zgasłe słońca i kres światu zgadnie?
Użycie?... Ależ w duszy jest zawsze coś na dnie.
co wśród użycia pragnie, wśród rozkoszy żąda.
Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy,
dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza?
Jakaż jest przeciw włóczni złego twoja tarcza,
człowiecze z końca wieku?... Głowę zwiesił niemy.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
złorzeczy swemu bogu, skrytemu w przestworze.
Ironia?... Lecz największe z szyderstw czyż się może
równać z ironią biegu najzwyklejszych rzeczy?
Wzgarda... lecz tylko głupiec gardzi tym ciężarem,
którego wziąć na słabe nie zdoła ramiona.
Rozpacz?... Więc za przykładem trzeba iść skorpiona,
co się zabija, kiedy otoczą go żarem?
Walka?... Ale czyż mrówka rzucona na szyny
może walczyć z pociągiem nadchodzącym w pędzie?
Rezygnacja?... Czyż przez to mniej się cierpieć będzie,
gdy się z poddaniem schyli pod nóż gilotyny?
Byt przyszły?... Gwiazd tajniki któż z ludzi ogląda,
kto zliczy zgasłe słońca i kres światu zgadnie?
Użycie?... Ależ w duszy jest zawsze coś na dnie.
co wśród użycia pragnie, wśród rozkoszy żąda.
Cóż więc jest? Co zostało nam, co wszystko wiemy,
dla których żadna z dawnych wiar już nie wystarcza?
Jakaż jest przeciw włóczni złego twoja tarcza,
człowiecze z końca wieku?... Głowę zwiesił niemy.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Credo
Jutro?... Nie wierzę, aby lepiej było
i nie zazdroszczę już tej wiary - dzieciom...
Po co się łudzić? Wydarte stuleciom
posępne, smutne, zimne doświadczenie
złudzeniom wszelkim na czole wyryło:
"Śmierć i nicestwo!"... zabiło złudzenie...
I tylko dziwna, mistyczna, szalona
chęć tą ohydną wstrząsnąć ziemi bryłą,
świat cały, jak jest, pochwycić w ramiona,
z posad go dźwignąć i na nowe koła
jakie bądź rzucić, gdy te, co go toczą,
we łzach się pławią i we krwi się broczą;
i tylko głos ten, co nas w noce woła
z złem walczyć nie przez ufność odrodzenia,
lecz przez nienawiść ku złemu dla złego
i żądzę, ssaną z powietrzem, niszczenia:
jest naszą wiarą. A choć czasem ona
omdlewa w piersiach, to wnet zmartwychwstawa,
jako z popiołów Feniks, odrodzona,
i jak kometa błyska ludziom krwawa,
której płomienie może świat zażegą.
My nienawidzim zła dzisiejszej doby - -
jutro?... To jutro?... Jutro, marzyciele,
przeklinać własne swe będziecie próby,
nowe zło w nowym odkrywając dziele;
jutro, trawieni nowymi choroby,
szukać będziecie nowego systemu
leków i zbawień, a nie mogąc męce
ulżyć, bezsilni załamiecie ręce,
bo póki ludziom trwać, poty trwać złemu.
Lecz naprzód, naprzód! Niechaj zbrodnie stare
ustąpią nowym - nim się te przeżyją - -
ścigajcie marzeń cudną, a czczą marę,
jak ci ścigali, co dziś w grobach gniją.
Lecz naprzód, naprzód! Łudźcie się, Ikary,
że potraficie dolecieć do słońca,
w zdobyte niebo wstąpić z człowieczeństwem,
a potem - widźcie, że próżne ofiary,
że pomoc złego jest wiecznotrwająca,
zwątpcie, zrozpaczcie i gińcie z przekleństwem!
Bo niczym innym nie jest chód ludzkości,
tylko przemianą zła wieczyście trwałą;
o Chrystusowej marząc wszechmiłości
deptajcie wroga, co was przedtem deptał,
drżąc, że już rośnie mściciel z jego kości,
co was obali, jak kłodę zbutwiałą,
i znów was zdepce, gdy już krew wychłeptał.
Brutalna siła, która rządzi światem,
wybawicielem nie jest ani katem:
ślepa i głucha, zimna, obojętna,
idzie bez celu i nie władnąc, włada,
nie dba, gdzie jakie pozostawi piętna,
kto pod jej nogą powstaje, kto pada?
Nienawiść dźwignią jest świata - - niech działa
ta najsilniejsza potęga ludzkości:
jeśli potrafi i dusze, i ciała
na wskroś przekształcić, zabić w ludziach zwierzę:
wówczas dopiero w królestwo miłości
ewangelicznej na ziemi - uwierzę.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
i nie zazdroszczę już tej wiary - dzieciom...
Po co się łudzić? Wydarte stuleciom
posępne, smutne, zimne doświadczenie
złudzeniom wszelkim na czole wyryło:
"Śmierć i nicestwo!"... zabiło złudzenie...
I tylko dziwna, mistyczna, szalona
chęć tą ohydną wstrząsnąć ziemi bryłą,
świat cały, jak jest, pochwycić w ramiona,
z posad go dźwignąć i na nowe koła
jakie bądź rzucić, gdy te, co go toczą,
we łzach się pławią i we krwi się broczą;
i tylko głos ten, co nas w noce woła
z złem walczyć nie przez ufność odrodzenia,
lecz przez nienawiść ku złemu dla złego
i żądzę, ssaną z powietrzem, niszczenia:
jest naszą wiarą. A choć czasem ona
omdlewa w piersiach, to wnet zmartwychwstawa,
jako z popiołów Feniks, odrodzona,
i jak kometa błyska ludziom krwawa,
której płomienie może świat zażegą.
My nienawidzim zła dzisiejszej doby - -
jutro?... To jutro?... Jutro, marzyciele,
przeklinać własne swe będziecie próby,
nowe zło w nowym odkrywając dziele;
jutro, trawieni nowymi choroby,
szukać będziecie nowego systemu
leków i zbawień, a nie mogąc męce
ulżyć, bezsilni załamiecie ręce,
bo póki ludziom trwać, poty trwać złemu.
Lecz naprzód, naprzód! Niechaj zbrodnie stare
ustąpią nowym - nim się te przeżyją - -
ścigajcie marzeń cudną, a czczą marę,
jak ci ścigali, co dziś w grobach gniją.
Lecz naprzód, naprzód! Łudźcie się, Ikary,
że potraficie dolecieć do słońca,
w zdobyte niebo wstąpić z człowieczeństwem,
a potem - widźcie, że próżne ofiary,
że pomoc złego jest wiecznotrwająca,
zwątpcie, zrozpaczcie i gińcie z przekleństwem!
Bo niczym innym nie jest chód ludzkości,
tylko przemianą zła wieczyście trwałą;
o Chrystusowej marząc wszechmiłości
deptajcie wroga, co was przedtem deptał,
drżąc, że już rośnie mściciel z jego kości,
co was obali, jak kłodę zbutwiałą,
i znów was zdepce, gdy już krew wychłeptał.
Brutalna siła, która rządzi światem,
wybawicielem nie jest ani katem:
ślepa i głucha, zimna, obojętna,
idzie bez celu i nie władnąc, włada,
nie dba, gdzie jakie pozostawi piętna,
kto pod jej nogą powstaje, kto pada?
Nienawiść dźwignią jest świata - - niech działa
ta najsilniejsza potęga ludzkości:
jeśli potrafi i dusze, i ciała
na wskroś przekształcić, zabić w ludziach zwierzę:
wówczas dopiero w królestwo miłości
ewangelicznej na ziemi - uwierzę.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Szukają bóstwa...
Szukają bóstwa: jedni z nich w popiele
Nurzając głowy i ścieląc się w kurzu
Przy marmurowych posągów podnóżu,
Albo w posępnym, milczącym kościele;
Inni ku niebu skroń podnosząc śmiele,
W słońc życiodajnych promienistym różu,
W gór, oceanom ochronnym przedmurzu,
W mądrym i dobrym wszechstworzenia dziele;
Inni spokojni, cisi, zadumani,
W nieogarnionej szukają go głuszy,
W nieskończoności bezdennej otchłani — —
Tak od początku swojego istnienia
Wszędzie szukają bóstwa bez wytchnienia,
Tylko go w własnej nie szukają duszy.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Nurzając głowy i ścieląc się w kurzu
Przy marmurowych posągów podnóżu,
Albo w posępnym, milczącym kościele;
Inni ku niebu skroń podnosząc śmiele,
W słońc życiodajnych promienistym różu,
W gór, oceanom ochronnym przedmurzu,
W mądrym i dobrym wszechstworzenia dziele;
Inni spokojni, cisi, zadumani,
W nieogarnionej szukają go głuszy,
W nieskończoności bezdennej otchłani — —
Tak od początku swojego istnienia
Wszędzie szukają bóstwa bez wytchnienia,
Tylko go w własnej nie szukają duszy.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
W Kaplicy Sykstyńskiej
Ta ściana cała ryczy, jak bawół zraniony!
Ten Chrystus tam, jak piorun, z cyklopa ramiony,
Ta trupia głowa pełna boleści i jęku,
Ten szturm klątew, rozpaczy, wściekłości i lęku,
Farba zmieniona w kamień, pędzel w dłuto, siła,
Co, zda się, góry pięścią na miał-by kruszyła!
Źrenice głuche patrzą z pod skostniałych powiek — —
Wulkan to chyba z siebie wyrzucił, nie człowiek.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Ten Chrystus tam, jak piorun, z cyklopa ramiony,
Ta trupia głowa pełna boleści i jęku,
Ten szturm klątew, rozpaczy, wściekłości i lęku,
Farba zmieniona w kamień, pędzel w dłuto, siła,
Co, zda się, góry pięścią na miał-by kruszyła!
Źrenice głuche patrzą z pod skostniałych powiek — —
Wulkan to chyba z siebie wyrzucił, nie człowiek.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Koniugacja
Ja minę…
Ty miniesz…
On minie…
Mijamy… mijamy…
Woda liście umyła olszynie…
Olszyna czerwona nad wodą
Zmarzła, moknie
Mijasz…
Mijam…
Mija…
A każdy tak samotnie…
Minąłeś…
Minęłam…
Już nas nie ma…
A ten szum wyżej – to wiatr…
On tak będzie jeszcze wieczność wiał…
Nad wodą…
Nad nami…
Nad ziemią…
A ten szum wyżej to wiatr…
On tak będzie jeszcze wieczność wiał…
Halina Poświatowska
Wielkopostna legenda
...przybili go do drzewa ludzie...
dwa tysiące lat temu
urodziła panna w Galilei
niemowlę
dziecko było bezbrzeżnie nagie
a ona nie miała nic
oprócz miłości
i tak rosło
ogrzewane oddechem
aż dorosło
do nienawiści
i przybili go do drzewa ludzie
a ona patrzyła
potem - mówią - że wstąpiła w niebo
ale równie dobrze mogła zstąpić w ból
tak był głęboki
Halina Poświatowska
dwa tysiące lat temu
urodziła panna w Galilei
niemowlę
dziecko było bezbrzeżnie nagie
a ona nie miała nic
oprócz miłości
i tak rosło
ogrzewane oddechem
aż dorosło
do nienawiści
i przybili go do drzewa ludzie
a ona patrzyła
potem - mówią - że wstąpiła w niebo
ale równie dobrze mogła zstąpić w ból
tak był głęboki
Halina Poświatowska
ptaku mojego serca
ptaku mojego serca
nie smuć się
nakarmię cię ziarnem radości
rozbłyśniesz
ptaku mojego serca
nie płacz
nakarmię cię ziarnem tkliwości
fruniesz
ptaku mojego serca
z opuszczonymi skrzydłami
nie szarp się
nakarmię cię ziarnem śmierci
zaśniesz
Halina Poświatowska
żyje się tylko chwilę
żyje się tylko chwilę
a czas -
jest przezroczystą perłą
wypełnioną oddechem
a meble są kanciaste
a ciało - delikatne
a ziemia - wszędzie płaska
a niebo - nieosiągalne
miłość jest słowem
mózg - metalową skrzynką
nakręcaną codziennie
srebrnym kluczem ułudy
ciekawości by wiedzieć
pragnienia aby znać
pożądania by błyszczeć
uporu aby istnieć
a litość jest wątłym kwiatem
delikatnym kwiatem
który czasem zakwita w snach
Halina Poświatowska
a czas -
jest przezroczystą perłą
wypełnioną oddechem
a meble są kanciaste
a ciało - delikatne
a ziemia - wszędzie płaska
a niebo - nieosiągalne
miłość jest słowem
mózg - metalową skrzynką
nakręcaną codziennie
srebrnym kluczem ułudy
ciekawości by wiedzieć
pragnienia aby znać
pożądania by błyszczeć
uporu aby istnieć
a litość jest wątłym kwiatem
delikatnym kwiatem
który czasem zakwita w snach
Halina Poświatowska