Od czasu gdy rzucił się na nią
a ona jakoś uciekła
ach jak długo
kryła się w mrocznej grocie drżąca
zanim odnalazła drogę do swoich
Od tej pory miała obcy błysk w oczach
inaczej oddychały jej nozdrza
Nie biegała już jak niegdyś do wodopoju
obraz jego w lustrach wody
straszył
we wszystkich zaroślach cień jego
ciemniał
spostrzegała jego ślady w kwiatach
Nieomal szukała go
Ach wciąż spadał jej na kark jak dreszcz
w smukłych bokach jej trwał dygot nieustanny
kołatanie dzikie w drobnej piersi
Przez niego jej szyja wdzięczna
poruszała się jeszcze zręczniej niż dotąd
on prężył jej giętki grzbiet
coraz prężniej
i przewidywaniem jego był każdy jej skok
Aż gdy zjawił się naprawdę
i ślepia jego łysnęły na nią skroś lian
Na prędkie kolana padła bez głosu
martwa
zanim runął cios jego łapy
Paula Ludwig
przełożył Robert Stiller
Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wobec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali). Fernando Pessoa
▼
wtorek, 30 kwietnia 2013
Statki, które mijają się nocą
***
Statki, które mijają się nocą,
w przelocie do siebie coś mówią.
Daleki znak, syreny zew,
co znów w ciemnościach się gubią.
Tak i my w życiu oceanie
mówimy, a ktoś nas słyszy,
Spojrzenie tylko, tylko głos,
tylko znak – potem znów ciemność i cisza.
Henry Wadsworth Longfellow
przekład Zofia Chądzyńska
Statki, które mijają się nocą,
w przelocie do siebie coś mówią.
Daleki znak, syreny zew,
co znów w ciemnościach się gubią.
Tak i my w życiu oceanie
mówimy, a ktoś nas słyszy,
Spojrzenie tylko, tylko głos,
tylko znak – potem znów ciemność i cisza.
Henry Wadsworth Longfellow
przekład Zofia Chądzyńska
Jam - wieszczka z mroków objawienia
Jam - wieszczka z mroków objawienia.
Ku mnie z odmętu er błysł Eden.
W cudownej klechdzie Dni Stworzenia,
W wielkiej drabinie Rozmnożenia
Zapamiętałam każdy szczebel.
Jam – wieszczka objawienia mroków,
Śledzę ogniwa dylematu
Dziwnej marszruty moich kroków,
Wolnej od brzemion lat i oków,
A wytyczonej mi przez Fatum.
Jam – mroków objawienia wieszczka.
Pustynią mi ten świat koszmaru,
Gdzie kat z ofiarą społem mieszka,
Gdzie nigdy zgroza z lic nie pierzcha
W gehennie mordu i pożaru.
Mirra Łochwicka
przełożył Tadeusz Chróścielewski
Ku mnie z odmętu er błysł Eden.
W cudownej klechdzie Dni Stworzenia,
W wielkiej drabinie Rozmnożenia
Zapamiętałam każdy szczebel.
Jam – wieszczka objawienia mroków,
Śledzę ogniwa dylematu
Dziwnej marszruty moich kroków,
Wolnej od brzemion lat i oków,
A wytyczonej mi przez Fatum.
Jam – mroków objawienia wieszczka.
Pustynią mi ten świat koszmaru,
Gdzie kat z ofiarą społem mieszka,
Gdzie nigdy zgroza z lic nie pierzcha
W gehennie mordu i pożaru.
Mirra Łochwicka
przełożył Tadeusz Chróścielewski
Pod mego krzyża zegnę się ciężarem
Pod mego krzyża zegnę się ciężarem
I w rajskie – wiedzcie – już nie wejdę bramy,
I dobrowolny więzień trzech wymiarów
Nie będę nigdy wewnątrz rzeczy samych.
Lecz nie ma w duszy dumy ni nadziei,
Choć odejść z Rzymu co dzień jest gotowa:
Na cóż mi prawda, jeśli prawda nie jest
W harmonii z ptasio śpiewającym słowem?
Wzdłuż ust ogromnych wody rzek popłyną
I wzleci ogień nad pustkowia wodne.
Niech będzie człowiek ze swą pierwszą winą,
Niech mu przekleństwo ciąży pierworodne.
W czas pogód twych, w czas błysków i łoskotu,
Kiedy twą twarz prorocy widzą w blasku,
Ja na Patmosie, ja natchniony łaską,
Zanurzam zęby w jabłko złote.
Benedykt Liwszyc
przełożył Jarosław Marek Rymkiewicz
I w rajskie – wiedzcie – już nie wejdę bramy,
I dobrowolny więzień trzech wymiarów
Nie będę nigdy wewnątrz rzeczy samych.
Lecz nie ma w duszy dumy ni nadziei,
Choć odejść z Rzymu co dzień jest gotowa:
Na cóż mi prawda, jeśli prawda nie jest
W harmonii z ptasio śpiewającym słowem?
Wzdłuż ust ogromnych wody rzek popłyną
I wzleci ogień nad pustkowia wodne.
Niech będzie człowiek ze swą pierwszą winą,
Niech mu przekleństwo ciąży pierworodne.
W czas pogód twych, w czas błysków i łoskotu,
Kiedy twą twarz prorocy widzą w blasku,
Ja na Patmosie, ja natchniony łaską,
Zanurzam zęby w jabłko złote.
Benedykt Liwszyc
przełożył Jarosław Marek Rymkiewicz
Stary Indianin
Oto wspominam młodość: płomień wśród wielu dymów
pamiętam ją wąską od strachu: jak idzie pod górę i opuszcza
ziarno: jedyne pożądanie by wznieść się: być skrzydłem
zapadać się w obszary błękitnego kryształu.
Teraz widzę jak życie się rozszerza
ponieważ wiele wiem o jego okrucieństwie.
Zaginione gniazdo jastrzębi w słonecznym pożarze zachodu
spalone na popiół błogosławiony
i wiem że skrzydła stworzono nie po to
aby wstępować wyżej niźli widzi oko
potężną jedność w bezlitośnie czystym świetle
naszych młodzieńczych łowów z krajobrazem
Ostatni
z tej wyżyny
widzisz oto śmierć własną
jak zdobycz.
Erik Lindegren
przełożył Zbigniew Herbert
pamiętam ją wąską od strachu: jak idzie pod górę i opuszcza
ziarno: jedyne pożądanie by wznieść się: być skrzydłem
zapadać się w obszary błękitnego kryształu.
Teraz widzę jak życie się rozszerza
ponieważ wiele wiem o jego okrucieństwie.
Zaginione gniazdo jastrzębi w słonecznym pożarze zachodu
spalone na popiół błogosławiony
i wiem że skrzydła stworzono nie po to
aby wstępować wyżej niźli widzi oko
potężną jedność w bezlitośnie czystym świetle
naszych młodzieńczych łowów z krajobrazem
Ostatni
z tej wyżyny
widzisz oto śmierć własną
jak zdobycz.
Erik Lindegren
przełożył Zbigniew Herbert
Jest przestrzeń między mną a tym co widzę
Jest przestrzeń między mną a tym co widzę
wszędzie immanentna obecność Boga
bez ekstazy
z trzeźwą głową
patrz patrz patrz
Ja tu jestem
On jest tam…… To Ocean…..
teraz nie mogę o tym myśleć omdlewam spadam
JEST spojrzenie miłości
JEST wieża Dawidowa
JEST tron Mądrości
JEST nieme spojrzenie miłości
Bezustanny napowietrzny lot Ducha Świętego
pragnę świetlistej ciemności Boga
pragnę superesencjalnego światła tej ciemności
innej ciemności by położyć kres pragnieniu
Pragnę
to czego pragnę jest Bez Nazwy
słowo schwytane w swe ciało i nic nie mówiące
To nic zachwyca ponad wszelki zachwyt
JEST spojrzenie miłości Tron Nieme spojrzenie miłości
Philip Lamantia
przełożyła Teresa Truszkowska
wszędzie immanentna obecność Boga
bez ekstazy
z trzeźwą głową
patrz patrz patrz
Ja tu jestem
On jest tam…… To Ocean…..
teraz nie mogę o tym myśleć omdlewam spadam
JEST spojrzenie miłości
JEST wieża Dawidowa
JEST tron Mądrości
JEST nieme spojrzenie miłości
Bezustanny napowietrzny lot Ducha Świętego
pragnę świetlistej ciemności Boga
pragnę superesencjalnego światła tej ciemności
innej ciemności by położyć kres pragnieniu
Pragnę
to czego pragnę jest Bez Nazwy
słowo schwytane w swe ciało i nic nie mówiące
To nic zachwyca ponad wszelki zachwyt
JEST spojrzenie miłości Tron Nieme spojrzenie miłości
Philip Lamantia
przełożyła Teresa Truszkowska
Dockery i syn
- Dockery był, mam wrażenie, młodszy - mówi Dziekan -
Od pana? Teraz jego syn jest tu studentem. -
Z powagą (i z wizytą) przytakuję. - Ciekaw
Jestem, czy widujecie się z... - A ty, pamiętasz,
Jak w czarnych togach, na czczo i z rosnącym
Kacem stawialiśmy się przed tym biurkiem, żeby
Przedstawić "naszą wersję" "zajść z ubiegłej nocy"?
Klamka u drzwi pokoju, gdzie mieszkałem wtedy:
Zamknięte. Echo dzwonu, trawnik rozłożysty -
Znajome, chociaż ja im jestem obojętny.
W oknie pociągu kanał, obłoki, wieżyczki
Osuwają się, nikną. Dockerey, Boże święty:
Ktoś, kto jest dzisiaj studentem, musiał się urodzić
W czterdziestym trzecim, gdy ja sam miałem dwadzieścia
Jeden lat. On był młodszy - więc kiedy go spłodził,
W wieku lat dziewiętnastu? - Czy to ten, co mieszkał
Z Cartwrightem (tym, co zginął na wojnie), ten sztywniak
Z Eton, zawsze zapięty? Cóż, to tylko dowód,
Jak bardzo... jak niewiele... Ziewam; ziewam znowu,
Musiałem zasnąć, zbudził mnie odblask na szybach:
Dymna łuna hut Sheffield, gdzie miałem przesiadkę,
Zjadłem szarlotkę (straszną), po czym się przeszedłem
Aż do końca peronu, wpatrując się w siatkę
Schodzących, rozchodzących się szyn, zlanych srebrem
Przez sobiepański księżyc. Nie mieć syna, żony,
Domu, ziemi - wciąż jeszcze zdawało się sprawą
Naturalną. I tylko odrętwiałość, mglisty
Ślad wstrząsu: więc tak wiele z życia utracone,
Taki dystans od innych. Dockery, Chryste Panie:
Mając lat dziewiętnaście, zrobił pewnie listę
Swych pragnień i potrafił... i czuł, że ma prawo...
Nie, nie to go różniło: raczej przekonanie
Że powinien coś dodać do siebie! Dlaczego
Dostrzegał w dodawaniu - przyrost? Ja widziałem
W tym rozcieńczenie. Skąd w nas te zakamieniałe
Wrodzone założenia? Przecież nie z naszego
Wyboru: wybór paczy się i gnie wraz z nami
Jak deska zatrzaśniętych drzwi. To raczej style
Podsuwane przez życie: przyjęte na chwilę,
Znienacka zastygają we wszystko, co mamy,
I tak trwają: gdy spojrzeć wstecz, wydać się mogą
Gęstymi tumanami piasku, w których widz
Taki jak Dockery widzi syna, ja zaś - nic,
Nic przy ogromie szorstkiej, synowskiej opieki.
Życie jest najpierw nudą, potem trwogą.
Cokolwiek z nim czynimy — upływa, a po nim
Zostaje to, co wybrał nam skryty Anonim,
I starość, i jej kres: jedyny, niedaleki.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
Od pana? Teraz jego syn jest tu studentem. -
Z powagą (i z wizytą) przytakuję. - Ciekaw
Jestem, czy widujecie się z... - A ty, pamiętasz,
Jak w czarnych togach, na czczo i z rosnącym
Kacem stawialiśmy się przed tym biurkiem, żeby
Przedstawić "naszą wersję" "zajść z ubiegłej nocy"?
Klamka u drzwi pokoju, gdzie mieszkałem wtedy:
Zamknięte. Echo dzwonu, trawnik rozłożysty -
Znajome, chociaż ja im jestem obojętny.
W oknie pociągu kanał, obłoki, wieżyczki
Osuwają się, nikną. Dockerey, Boże święty:
Ktoś, kto jest dzisiaj studentem, musiał się urodzić
W czterdziestym trzecim, gdy ja sam miałem dwadzieścia
Jeden lat. On był młodszy - więc kiedy go spłodził,
W wieku lat dziewiętnastu? - Czy to ten, co mieszkał
Z Cartwrightem (tym, co zginął na wojnie), ten sztywniak
Z Eton, zawsze zapięty? Cóż, to tylko dowód,
Jak bardzo... jak niewiele... Ziewam; ziewam znowu,
Musiałem zasnąć, zbudził mnie odblask na szybach:
Dymna łuna hut Sheffield, gdzie miałem przesiadkę,
Zjadłem szarlotkę (straszną), po czym się przeszedłem
Aż do końca peronu, wpatrując się w siatkę
Schodzących, rozchodzących się szyn, zlanych srebrem
Przez sobiepański księżyc. Nie mieć syna, żony,
Domu, ziemi - wciąż jeszcze zdawało się sprawą
Naturalną. I tylko odrętwiałość, mglisty
Ślad wstrząsu: więc tak wiele z życia utracone,
Taki dystans od innych. Dockery, Chryste Panie:
Mając lat dziewiętnaście, zrobił pewnie listę
Swych pragnień i potrafił... i czuł, że ma prawo...
Nie, nie to go różniło: raczej przekonanie
Że powinien coś dodać do siebie! Dlaczego
Dostrzegał w dodawaniu - przyrost? Ja widziałem
Wrodzone założenia? Przecież nie z naszego
Wyboru: wybór paczy się i gnie wraz z nami
Jak deska zatrzaśniętych drzwi. To raczej style
Podsuwane przez życie: przyjęte na chwilę,
Znienacka zastygają we wszystko, co mamy,
I tak trwają: gdy spojrzeć wstecz, wydać się mogą
Gęstymi tumanami piasku, w których widz
Taki jak Dockery widzi syna, ja zaś - nic,
Nic przy ogromie szorstkiej, synowskiej opieki.
Życie jest najpierw nudą, potem trwogą.
Cokolwiek z nim czynimy — upływa, a po nim
Zostaje to, co wybrał nam skryty Anonim,
I starość, i jej kres: jedyny, niedaleki.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
Dni
Po co są dni?
To w dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz - obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
To w dniach mieści się nasze życie.
Jeden po drugim nastają
I budzą nas ze snu.
To w nich ma nam być dobrze:
Gdzie żyć, jeśli nie w dniach?
Ach, znaleźć na to odpowiedź,
A zaraz zjawia się ksiądz
I lekarz - obaj pędzą
W długich płaszczach przez pola.
Philip Larkin
przełożył Stanisław Barańczak
Kołysanka
Zaśnij, syneczku, śpij,
pod powiekami skryj
niebieskie swe źrenice.
Kiedyś zwiędną jak mech,
gdy ci życie i pech
obrócą świat na nice.
Zaspokoją twą chęć
dwie dziewczyny lub pięć,
bo można tak bez końca.
Któraś powie ci „nie”,
rany zabliźnią się
i pójdziesz w ślady ojca.
Zaśnij, syneczku, śpij,
mleka starczy, więc pij,
bo jesteś grzecznym synkiem.
Kiedyś wyrośniesz nam,
w barze usiądziesz sam
nad zgoła innym drinkiem.
Szybko upłynie czas,
wstąpisz do armii raz,
broń błyśnie zamiast słońca.
Wódka na chwile złe,
cofać nauczysz się
i pójdziesz w ślady ojca.
Śpisz już, syneczku, śpisz,
bieda piszczy jak mysz,
a strach ma dyżur nocny.
Zimny żłobek dzień w dzień,
mama podrzuci cię
na wychowanie obcym.
Przepis jak kłamać masz
rzucą ci prosto w twarz,
zysk każdy to twa strata.
Kompromisy, by żyć,
cel - samotność jak nić.
I będziesz niczym tata.
Karel Kryl
tłum. Renata Putzlacher
Akrobaci Kierkegaarda
To nie jest niebo,
nie błogosławi deszczem,
nie jest rajem zmartwychwstań,
nie jest jurtą
zdobytej przez ludzkość ojczyzny.
Znak na jego rozpiętym zenicie
to tylko hak paragrafu,
schizofreniczna kotwica nadziei -
wbita w nasze gardła.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
pobrudzeni przez plamy na Słońcu,
pod nami
morze,
skalista góra,
piasek,
klingi S. O. S.-ów przebijają nam stopy,
pachwiny,
płuca.
Nadchodzą zwinni połykacze noży,
klauny;
na ich czapeczkach dzwoneczki noży,
które zagłuszają
rozkładający się w mózgu trzask broni.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
w czas
ust Jonaszowej ryby,
wielkich mędrkowań
i polowań wielkich.
Kołyszemy się
„przy ogólnym śmiechu mądrych”,
„tak właśnie koniec świata nastąpi”.
Nie myślcie,
że „to tylko żart”,
nie myślcie, że to tylko rzężenie poezji.
István Kovács
przełożył Bohdan Zadura
nie jest rajem zmartwychwstań,
nie jest jurtą
zdobytej przez ludzkość ojczyzny.
Znak na jego rozpiętym zenicie
to tylko hak paragrafu,
schizofreniczna kotwica nadziei -
wbita w nasze gardła.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
pobrudzeni przez plamy na Słońcu,
pod nami
morze,
skalista góra,
piasek,
klingi S. O. S.-ów przebijają nam stopy,
pachwiny,
płuca.
Nadchodzą zwinni połykacze noży,
klauny;
na ich czapeczkach dzwoneczki noży,
które zagłuszają
rozkładający się w mózgu trzask broni.
Kołyszemy się
nad dyszącymi arenami,
w czas
ust Jonaszowej ryby,
wielkich mędrkowań
i polowań wielkich.
Kołyszemy się
„przy ogólnym śmiechu mądrych”,
„tak właśnie koniec świata nastąpi”.
Nie myślcie,
że „to tylko żart”,
nie myślcie, że to tylko rzężenie poezji.
István Kovács
przełożył Bohdan Zadura
Sted
Byli tacy co rodzili się1.
byli tacy co umierali
byli też i tacy którym to było mało
Edward Stachura
Na próżno mnie wołałeś,
nie poszedłem ślizgać się po Wiśle,
a ty nieprzyzwoicie
na którym wytopiła plamę buchająca z kanału para
i rozmyłeś się we MGLE,
rozpadłeś na punkty,
jak w mordercę wyolbrzymiona ofiara
FILMU
który obaj lubiliśmy.
Lubimy -
wtrąciłbyś teraz,
bo życie ludzkie to nie czas gramatyczny,
w był, jest i będzie nie można go zamknąć...
na był można powiedzieć jest,
temu co będzie odpowie to co było,
a będzie to nie więcej niż jest;
w tym nasza nieśmiertelność...
Nasza ostatnia szansa - powiedziałby Sandor Csoóri,
Laszló Nagy swym milczeniem wskazałby na obie.
Przed nimi stroiłeś gitarę
- ile już lat minęło? -
Człowiek w kwiat się przemienił,
z ulów melodii
wyroiły się pszczoły
2.
... Potem po parzystych strunach szyn
ruszyła biała lokomotywa,
krwawą dłonią pomachałeś za nią,
cztery palce -
na strony świata rozpryśnięta iskra,
a piąty,
żywy znak cyrku życia
pozostał
byś miał czym pozdrowić śmierć.
Ja naprawdę zazdrościłem ci
Sted
że zimą zimę,
wiosną wiosnę,
latem lato,
jesienią jesień kochasz,
bo ja zawsze oczekuję wiosny,
nawet wiosną też wiosny
i to jest chyba śmieszne.
Mówiłeś, że
musiałoby być zaćmienie słońca,
żebyś nie patrzył w słońce,
(lub musiałbyś pisać doktorat).
Na karcianym stole nieboskłonu
jak wygrane monety
nasunąłeś jednak wzajem na siebie
słońce i księżyc.
Piszą do Ciebie wiersze.
Nie złość się, Sted.
Wiem,
że tego najmniej chciałeś,
lecz oni cię kochają,
kochają całym życiem.
A jak pisałeś: wszystko jest poezją,
więc i milczenie to wiersz,
hymn,
nieskończony poemat...
Obiecuję,
nigdy nie pójdę na twój grób
i nie zapalę ci świeczki,
jedynie brzozę osmalić mogłyby jej płomienie,
zresztą listopadowe cmentarze
zmartwychwstają tylko do ósmej wieczór.
Kończę.
Spotkamy się nad Körösem przy budce strażnika,
możesz zostać tam choćby miesiąc,
albo dłużej,
dopóki słońce pozwoli, by patrzeć mu w oczy
i wierzby nie zapłaczą na brzegu.
István Kovacs
przełożył Jerzy Snopek
Maść przeciw poezji
Wziąć
pięć gramów ślepoty duchowej
piętnaście gramów tępoty
dwadzieścia gramów łajdactwa
i dwadzieścia pięć gramów bezczelności
Wszystko dokładnie rozetrzeć w moździerzu pustki
tłuczkiem impotencji
Potem dolać ósmą część tchórzostwa
i podsmażyć na patelni kłamstwa
wysmarowanej podstępem
podlewając sprzedajną nienawiścią
Na końcu wymieszać
nowym szlagierem i hymnem
żeby nie było zarazków rzeczywistości
albo prawdy życia
Ten kto posmaruje się tą maścią
nie potrzebuje się bać
że kiedykolwiek dotknie go poezja
Jiří Kolář
przekład Leszek Engelking
pięć gramów ślepoty duchowej
piętnaście gramów tępoty
dwadzieścia gramów łajdactwa
i dwadzieścia pięć gramów bezczelności
Wszystko dokładnie rozetrzeć w moździerzu pustki
tłuczkiem impotencji
Potem dolać ósmą część tchórzostwa
i podsmażyć na patelni kłamstwa
wysmarowanej podstępem
podlewając sprzedajną nienawiścią
Na końcu wymieszać
nowym szlagierem i hymnem
żeby nie było zarazków rzeczywistości
albo prawdy życia
Ten kto posmaruje się tą maścią
nie potrzebuje się bać
że kiedykolwiek dotknie go poezja
Jiří Kolář
przekład Leszek Engelking
Pośród głupców
Żyć pośród głupców
jest znacznie trudniej
niż żyć z dzikimi zwierzętami
Zwierzę odpędza ogień
broń i słowo
ze zwierzętami można żyć
w pokorze i wyrzeczeniu
poskramiając siebie samego
ale z głupcem
i pośród głupców?
Nic nie pomoże.
Tu słowo nie jest słowem
ogień nie jest ogniem
broń nie jest bronią
pokora pokorą
wyrzeczenie wyrzeczeniem nie jest
pośród głupców jesteś ciągle sam
i co jeszcze straszniejsze
chcąc nie chcąc powoli
stajesz się jednym z nich
Powiedz głupcowi
że życie to coś innego
niż wygoda
że to nieustanna walka
tym pełniejsza im trudniejsza
że radość
wiąże się z wysiłkiem
miłość z cnotą
prawda z oczywistością
smutek z prawdą
że jeśli pyta o człowieka
musi pytać o tajemnicę
że jeśli patrzy na siebie
nie zobaczy nic
jeśli odsunie na bok duszę
---------------------
ocal mnie Panie!
Jiří Kolář
przełożył Leszek Engelking
jest znacznie trudniej
niż żyć z dzikimi zwierzętami
broń i słowo
ze zwierzętami można żyć
w pokorze i wyrzeczeniu
poskramiając siebie samego
ale z głupcem
i pośród głupców?
Nic nie pomoże.
Tu słowo nie jest słowem
ogień nie jest ogniem
broń nie jest bronią
pokora pokorą
wyrzeczenie wyrzeczeniem nie jest
pośród głupców jesteś ciągle sam
i co jeszcze straszniejsze
chcąc nie chcąc powoli
stajesz się jednym z nich
Powiedz głupcowi
że życie to coś innego
niż wygoda
że to nieustanna walka
tym pełniejsza im trudniejsza
że radość
wiąże się z wysiłkiem
miłość z cnotą
prawda z oczywistością
smutek z prawdą
że jeśli pyta o człowieka
musi pytać o tajemnicę
że jeśli patrzy na siebie
nie zobaczy nic
jeśli odsunie na bok duszę
---------------------
ocal mnie Panie!
Jiří Kolář
przełożył Leszek Engelking
Już nigdy
Wsiądź do tramwaju
lub autobusu
i dokładnie sobie uświadom
drżenie pod nogami
dźwięki wewnątrz i na zewnątrz
życie dookoła
obecność innych
przypomnij sobie ile razy tak jechałeś
dokąd skąd z kim
zgadnij o czym kto myśłi
kim jest co przeżył
co czyta co mu się śniło
gdzieś w pamięci
utrzymuj dostateczną przestrzeń
na to
co byś chciał żeby cię spotkało
co cię niepokoi
co zapominasz
i przy tym stale się wsłuchuj
w nawoływanie myśli
co byś robił
gdybyś wiedział
że już nigdy nie wrócisz do domu
Jiří Kolář
przekład Zbigniew Machej
lub autobusu
i dokładnie sobie uświadom
drżenie pod nogami
dźwięki wewnątrz i na zewnątrz
życie dookoła
obecność innych
przypomnij sobie ile razy tak jechałeś
dokąd skąd z kim
zgadnij o czym kto myśłi
kim jest co przeżył
co czyta co mu się śniło
gdzieś w pamięci
utrzymuj dostateczną przestrzeń
na to
co byś chciał żeby cię spotkało
co cię niepokoi
co zapominasz
i przy tym stale się wsłuchuj
w nawoływanie myśli
co byś robił
gdybyś wiedział
że już nigdy nie wrócisz do domu
Jiří Kolář
przekład Zbigniew Machej
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Interferencja
Błękitna noc cicha. Bezsenność.
Cisza rozpościera się i brzmi.
Dźwięk tysiąca mil pustki.
To monologi przestrzeni, jej kręgi splatają się
z bezdźwięcznymi kołami czasu.
Mój puls, serca gorączkowe napięcie
nie dają mi zasnąć,
lecz myśli zachowałem chłodne.
Moc przenika me zmysły,
spoczywam jak martwy.
Długo me myśli chłodne osaczają
płomienną cierpliwość,
me przeznaczenie.
Skupiony i bez ruchu czuję nagle
dogłębny ból, burzy mą świadomość
i oddala się.
Nazajutrz wstanę
bogaty w podniosłe słowa i radość życia,
jak co rano przedtem.
Nazajutrz czeka mnie konfrontacja z miską do mycia,
łyżką do butów, szczoteczką do zębów i całą resztą,
tytoniem, słońcem i piwem tuborg z beczki.
I przyznaję:
albo to szczyt ludzkiego szczęścia,
wiernie skopiowany,
alb o głupota i żałosna fikcja.
Na nic zaprzeczenia,
głowę rozsadzają mi
bolesne myśli.
Wyostrzona świadomość.
Niszczę instynktownie, na przekór sobie.
Wszystko wokół nieprawdziwe. Niewarte starań.
Nigdy pogarda nie była bardziej dotkliwa
niż odczucie ostrza
mej świadomości.
Kiedy wyobrażenie o niezwykłych cudach świata
trafi na przekonanie o nikczemności wszechrzeczy,
wtedy doświadczam życia.
Zgrzyt osi,
diabelne zderzenie głosu psychiki
uwalnia transcendentalne wibracje bólu,
oto forma mego najgłębszego ja.
Moja świadomość to duchowa interferencja.
Krzykliwa reakcja między pełnymi harmonii
obrazami świata
oto przejmujący kształt dźwięku mego wnętrza.
Me serce targane jest skrajnymi
odczuciami świadomości.
Błękitna noc. Bezsenność.
Cisza rozpościera się i brzmi, zawodzi, krzyczy!
To dźwięk z tysiąca mil pustki
między krążącymi jak młynek kamiennymi planetami.
To monologi przestrzeni, jej kręgi
splatają się z bezdźwięcznymi kołami czasu.
Johannes Vilhelm Jensen
przełożyła Maria Krysztofiak
Cisza rozpościera się i brzmi.
Dźwięk tysiąca mil pustki.
To monologi przestrzeni, jej kręgi splatają się
z bezdźwięcznymi kołami czasu.
Mój puls, serca gorączkowe napięcie
nie dają mi zasnąć,
lecz myśli zachowałem chłodne.
Moc przenika me zmysły,
spoczywam jak martwy.
Długo me myśli chłodne osaczają
płomienną cierpliwość,
me przeznaczenie.
Skupiony i bez ruchu czuję nagle
dogłębny ból, burzy mą świadomość
i oddala się.
Nazajutrz wstanę
bogaty w podniosłe słowa i radość życia,
jak co rano przedtem.
Nazajutrz czeka mnie konfrontacja z miską do mycia,
łyżką do butów, szczoteczką do zębów i całą resztą,
tytoniem, słońcem i piwem tuborg z beczki.
I przyznaję:
albo to szczyt ludzkiego szczęścia,
wiernie skopiowany,
alb o głupota i żałosna fikcja.
Na nic zaprzeczenia,
głowę rozsadzają mi
bolesne myśli.
Wyostrzona świadomość.
Niszczę instynktownie, na przekór sobie.
Wszystko wokół nieprawdziwe. Niewarte starań.
Nigdy pogarda nie była bardziej dotkliwa
niż odczucie ostrza
mej świadomości.
Kiedy wyobrażenie o niezwykłych cudach świata
trafi na przekonanie o nikczemności wszechrzeczy,
wtedy doświadczam życia.
Zgrzyt osi,
diabelne zderzenie głosu psychiki
uwalnia transcendentalne wibracje bólu,
oto forma mego najgłębszego ja.
Moja świadomość to duchowa interferencja.
Krzykliwa reakcja między pełnymi harmonii
obrazami świata
oto przejmujący kształt dźwięku mego wnętrza.
Me serce targane jest skrajnymi
odczuciami świadomości.
Błękitna noc. Bezsenność.
Cisza rozpościera się i brzmi, zawodzi, krzyczy!
To dźwięk z tysiąca mil pustki
między krążącymi jak młynek kamiennymi planetami.
To monologi przestrzeni, jej kręgi
splatają się z bezdźwięcznymi kołami czasu.
Johannes Vilhelm Jensen
przełożyła Maria Krysztofiak
Niech świat porzucę
Niech świat porzucę - smutku mało;
jedno mnie tylko niepokoi,
aby śmierć czasem nie spłatała
figla nad biednym ciałem moim.
Lęk zbiera, by nad maską trupią
ktoś łzą gorącą ócz nie zrosił,
by przez gorliwość jakąś głupią
na trumnę kwiatów nie naznosił.
By się od druhów nie roiło
na drodze mej do śmierci włości,
abym się nie stał pod mogiłą
przedmiotem zbędnej już miłości.
By wszystko, czegom pragnął chciwie
ale na próżno na tym świecie,
nie uśmiechnęło się życzliwie,
kiedy mnie ziemia już przygniecie.
Nikołaj Dobroliubow
przekład Kazimierz Andrzej Jaworski
jedno mnie tylko niepokoi,
aby śmierć czasem nie spłatała
figla nad biednym ciałem moim.
Lęk zbiera, by nad maską trupią
ktoś łzą gorącą ócz nie zrosił,
by przez gorliwość jakąś głupią
na trumnę kwiatów nie naznosił.
By się od druhów nie roiło
na drodze mej do śmierci włości,
abym się nie stał pod mogiłą
przedmiotem zbędnej już miłości.
By wszystko, czegom pragnął chciwie
ale na próżno na tym świecie,
nie uśmiechnęło się życzliwie,
kiedy mnie ziemia już przygniecie.
Nikołaj Dobroliubow
przekład Kazimierz Andrzej Jaworski
We Flandrii
Plaża jak muszla otwarta trwoni
skryty w głębinach sekret mórz,
ponad śladami palców stóp i dłoni
przypływ rysuje zygzakiem swój puls.
Odejdź, nie tłumacz się przed przybojem:
niech sobie dalej szepcze w ucho skał
O każdym tchu miłości twojej
i każdym głosie, co w niej brzmiał.
Tam dalej, w Brugii, w klasztorze beginek,
trwa niczym klocków koronkarskich stuk
zapomnienie, a w dzwonach wciąż brzęczą godziny
jak złote pszczoły znad milczących wód.
Christine Busta
przełożył Stanisław Barańczak
skryty w głębinach sekret mórz,
ponad śladami palców stóp i dłoni
przypływ rysuje zygzakiem swój puls.
Odejdź, nie tłumacz się przed przybojem:
niech sobie dalej szepcze w ucho skał
O każdym tchu miłości twojej
i każdym głosie, co w niej brzmiał.
Tam dalej, w Brugii, w klasztorze beginek,
trwa niczym klocków koronkarskich stuk
zapomnienie, a w dzwonach wciąż brzęczą godziny
jak złote pszczoły znad milczących wód.
Christine Busta
przełożył Stanisław Barańczak
niedziela, 28 kwietnia 2013
Nie ma szczęśliwych miłości
Cóż na własność zdobywa człowiek Ni swą klęskę
Ni potęgę ni serce A gdy chce otwierać
Ramiona to kształt krzyża jego cień przybiera
Kiedy szczęście chce tulić to dławi je nieraz
Życie jego rozdarcie przedziwne i ciężkie
Szczęśliwej miłości nie masz
Życie jego podobne wojsku bez oręży
Które przysposobiono do innych przeznaczeń
I po cóż by mu wstawać do świtu W rozpaczy
Wieczór i tak je słabym bezbronnym zobaczy
Kto powiedział Me życie Niech łzy przezwycięży
Szczęśliwej miłości nie masz
Piękna i czuła miłości tyś rozdartą raną
Noszę je w sobie na kształt trafionej ptaszyny
Oni patrzą nie wiedząc kiedy przechodzimy
I splamione przeze mnie powtarzają rymy
Co natychmiast dla oczu twoich żyć przestaną
Szczęśliwej miłości nie masz
Teraz życia się uczyć zbyt późne zamiary
Nocą nam serca razem płaczą nieprzerwanie
Wiele kosztuje bólu byle zaśpiewanie
Wiele kosztuje żalu ekstazy powstanie
Wiele kosztuje szlochu jedna pieśń gitary
Szczęśliwej miłości nie masz
Nie ma takiej miłości która męką nie jest
Nie ma takiej miłości żeby nie dławiła
Nie ma takiej miłości żeby nie gubiła
Czyli ojczyznę kocham czyli ciebie miła
Nie ma takiej miłości która łez nie leje
Miłości szczęśliwej nie masz
Ojczyznę czy miłą kochasz
Louis Aragon
przekład Anna Świrszczyńska
Ni potęgę ni serce A gdy chce otwierać
Ramiona to kształt krzyża jego cień przybiera
Kiedy szczęście chce tulić to dławi je nieraz
Życie jego rozdarcie przedziwne i ciężkie
Szczęśliwej miłości nie masz
Życie jego podobne wojsku bez oręży
Które przysposobiono do innych przeznaczeń
I po cóż by mu wstawać do świtu W rozpaczy
Wieczór i tak je słabym bezbronnym zobaczy
Kto powiedział Me życie Niech łzy przezwycięży
Szczęśliwej miłości nie masz
Piękna i czuła miłości tyś rozdartą raną
Noszę je w sobie na kształt trafionej ptaszyny
Oni patrzą nie wiedząc kiedy przechodzimy
I splamione przeze mnie powtarzają rymy
Co natychmiast dla oczu twoich żyć przestaną
Szczęśliwej miłości nie masz
Teraz życia się uczyć zbyt późne zamiary
Nocą nam serca razem płaczą nieprzerwanie
Wiele kosztuje bólu byle zaśpiewanie
Wiele kosztuje żalu ekstazy powstanie
Wiele kosztuje szlochu jedna pieśń gitary
Szczęśliwej miłości nie masz
Nie ma takiej miłości która męką nie jest
Nie ma takiej miłości żeby nie dławiła
Nie ma takiej miłości żeby nie gubiła
Czyli ojczyznę kocham czyli ciebie miła
Nie ma takiej miłości która łez nie leje
Miłości szczęśliwej nie masz
Ojczyznę czy miłą kochasz
Louis Aragon
przekład Anna Świrszczyńska
*
Nie ma szczęśliwych miłości
Włodarzem nie jest człowiek ni siły swego ducha
Ni swej słabości ani serca A kiedy ufa
Że ramion krąg otwiera
Cień jego krzyżem straszy
A kiedy swoje szczęście chce objąć
To je miażdży bolesnym życie losem
I dziwnym jest rozwodem
Nie ma szczęśliwych miłości
Podobne jego życie żołnierzom tym niezbrojnym
Co wystroiło się dla jakiejś innej doli
Na co dzień wstawać rano z blaskiem pierwszych promieni
Wieczorem oto są bezradni zagubieni
Szepnijcie ach mój losie i łzy zaduście w porę
Nie ma szczęśliwych miłości
Miłości moja piękna Ty moja moje rozdarcie
Unoszę Ciebie w sobie jak ranną w pierś turkawkę
Co nic nie wiedząc o tym spogląda wciąż za nami
I wiernie powtarzając te słowa me o Pani
Co wnet spłonęły w ogniu ogromnych Twoich oczu
Nie ma szczęśliwych miłości
Gdy tylko życie nauczyło, za nami już jest życie
Niech płaczą serca nasze wśród nocy zgodnym rytmem
Ileż wyrzutów trzeba, by spłacić odczarowanie
Ileż wymaga nieszczęść byle zaśpiewanie
Ileż ma szlochów w darze melodia na gitarę
Nie ma szczęśliwych miłości
Louis Aragon
przekład Edward Stachura
Dziwaczką mnie nie nazywaj
Dziwaczką mnie nie nazywaj,
dziwne, że jestem żywa,
przez tyle lat na granicy
życia i śmierci byłam.
Jak po chorobie obłożnej,
ledwie zaczynam chodzić,
i swoim słowem nożem
nie waż się w gardło godzić.
Natalia Astafiewa
przełożył Zbigniew Dmitroca
dziwne, że jestem żywa,
przez tyle lat na granicy
życia i śmierci byłam.
Jak po chorobie obłożnej,
ledwie zaczynam chodzić,
i swoim słowem nożem
nie waż się w gardło godzić.
Natalia Astafiewa
przełożył Zbigniew Dmitroca
O pewnej sztuce
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić;
tak wiele rzeczy zdaje nosić się z zamiarem
zniknięcia, że gdy znikną, to już tak nie boli.
Trać jakąś rzecz każdego dnia. Nie bój się trwonić
pieniędzy, gubić kluczy, pędzić dni na marne.
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić.
Naucz się tracić więcej, szybciej i do woli:
nazwy, imiona, i te miejsca, w które miałeś
kiedyś pojechać. Nic z tych strat cię nie zaboli.
Zgubiłam gdzieś zegarek po matce. A z moich
trzech domów już sprzedałam ostatni (lub prawie).
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić.
Straciłam dużo więcej: prócz miast ulubionych -
własną dziedzinę, rzeki dwie, ląd z oceanem.
Tęsknię za nimi, lecz to prawie już nie boli.
Nawet gdy stracę ciebie (głos z nutką ironii
i gesty, które kocham), to i tak nie skłamię.
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić,
choć może się wydawać, że (Napisz!) to boli.
Elizabeth Bishop
tłum. Paweł Tomanek
*
Ta jedna sztuka
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci - nie ma sprawy.
Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.
Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz - wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.
Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy
blask dawnych domów? Dzisiaj - blady cień, ukłucie
w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.
Straciłam dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy
ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę
do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.
Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,
który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce
tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
Elizabeth Bishop
przekład Stanisław Barańczak
tak wiele rzeczy zdaje nosić się z zamiarem
zniknięcia, że gdy znikną, to już tak nie boli.
Trać jakąś rzecz każdego dnia. Nie bój się trwonić
pieniędzy, gubić kluczy, pędzić dni na marne.
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić.
Naucz się tracić więcej, szybciej i do woli:
nazwy, imiona, i te miejsca, w które miałeś
kiedyś pojechać. Nic z tych strat cię nie zaboli.
Zgubiłam gdzieś zegarek po matce. A z moich
trzech domów już sprzedałam ostatni (lub prawie).
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić.
Straciłam dużo więcej: prócz miast ulubionych -
własną dziedzinę, rzeki dwie, ląd z oceanem.
Tęsknię za nimi, lecz to prawie już nie boli.
Nawet gdy stracę ciebie (głos z nutką ironii
i gesty, które kocham), to i tak nie skłamię.
W sztuce tracenia nie jest trudno się wyszkolić,
choć może się wydawać, że (Napisz!) to boli.
Elizabeth Bishop
tłum. Paweł Tomanek
*
Ta jedna sztuka
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy;
tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie
straty, że kiedy się je traci - nie ma sprawy.
Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy
straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze.
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.
Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz - wejdzie ci w nawyk
utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec
lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.
Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy
blask dawnych domów? Dzisiaj - blady cień, ukłucie
w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.
Straciłam dwa najdroższe miasta - ba, dzierżawy
ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę
do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.
Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy,
który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce
tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy;
tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.
Elizabeth Bishop
przekład Stanisław Barańczak
Pewnie, że boli
Pewnie, że boli
Pewnie, że boli, gdy pękają pąki.
Bo czemuż by wiosna się wahała?
Czemuż by nasza tęsknota gorąca
miała pozostać gorzko-zmarzło-biała?
Łuska chroniła wszak przez całą zimę.
Czym jest to nowe, co prze i rozwiera?
Pewnie, że boli, gdy pękają pąki,
boli to, co rośnie
i to, co zapiera.
Och, nie jest łatwo spadającym kroplom.
Drżące tęsknotą zwisają nabrzmiałe,
uczepione gałązki, pęcznieją i suną -
w dół ciężar je ciągnie, chociaż jeszcze trwają.
Ciężko w niewiedzy, strachu, niepewności
Ciężko, gdy otchłań wciąga i przyzywa,
nadal zwlekać, z drżeniem patrzeć w przepaść -
ciężko chcieć pozostać
i chcieć przepaść.
Naraz, gdy najtrudniej i nie ma ratunku,
pękają z tryumfem drzewa pąki,
naraz, kiedy obawa już nie powstrzymuje,
spadają z gałęzi migoczące krople
niepomne, że bały się tego, co nowe,
niepomne lęku przed drogą w nieznane,
przez chwilę czują błogie ukojenie
otoczone ufnością
tą, co stwarza ziemię.
Karin Boye
przekład Ewy Niewiarowskiej
I nic im nie odpowiedział*
O, Nic wszechmocne! Tyś to przecie,
O, Nic, stworzyło wszystko w świecie.
Bóg raz przemówił – świat nam sprawił;
Gdy nie powiedział Nic – świat zbawił.
Z Niczego świat stworzyło słowo;
Nic zbudowało go na nowo.
Richard Crashaw
przełożył Stanisław Barańczak
*Ewangelia św. Marka 14, 61 – przyp. tłumacza
O, Nic, stworzyło wszystko w świecie.
Bóg raz przemówił – świat nam sprawił;
Gdy nie powiedział Nic – świat zbawił.
Z Niczego świat stworzyło słowo;
Nic zbudowało go na nowo.
Richard Crashaw
przełożył Stanisław Barańczak
*Ewangelia św. Marka 14, 61 – przyp. tłumacza
Oto moje ręce, Panie
Oto moje ręce, Panie,
Puste.
Oto moja dusza, jezioro zatrute.
Oto moje oczy, jaskinie pozbawione nieba.
Posłałeś mnie na poszukiwanie światła, Panie,
Całą w złocie i kwiatach.
Tylko z mądrą przezornością
Nie powiedziałeś mi nic,
O, Wszechwiedzący,
O zgniliźnie, o popiołach.
Flavia Cosma
przełożyła Irena Harasimowicz-Zarzecka
Puste.
Oto moja dusza, jezioro zatrute.
Oto moje oczy, jaskinie pozbawione nieba.
Posłałeś mnie na poszukiwanie światła, Panie,
Całą w złocie i kwiatach.
Tylko z mądrą przezornością
Nie powiedziałeś mi nic,
O, Wszechwiedzący,
O zgniliźnie, o popiołach.
Flavia Cosma
przełożyła Irena Harasimowicz-Zarzecka
Kiedy wreszcie?
Kiedy wreszcie nałożysz sobie kaganiec,
Samotny psie,
Co wciąż ujadasz w moim sercu?
Hau! Wrr!
Ujada znowu, ujada ból:
Au-u! Au-u!
Nie ma tutaj dla nas miejsca,
Dokąd mamy pójść?
Nie znamy przecież geografii nieistnienia
I tkwimy tak,
Uwięzieni w swoim ciele,
Nawet jeżeli od czasu do czasu wymieniamy miedzy sobą
Serca, płuca, nerki,
Półprzewodniki.
Jedynie pies pozostaje wierny w każdym z nas,
Ujada i ujada,
Wściekły, z pianą na pysku.
Kiedy wreszcie nałożysz sobie kaganiec,
O, Nieśmiertelny?
Flavia Cosma
przełożyła Irena Harasimowicz-Zarzecka
Samotny psie,
Co wciąż ujadasz w moim sercu?
Hau! Wrr!
Ujada znowu, ujada ból:
Au-u! Au-u!
Nie ma tutaj dla nas miejsca,
Dokąd mamy pójść?
Nie znamy przecież geografii nieistnienia
I tkwimy tak,
Uwięzieni w swoim ciele,
Nawet jeżeli od czasu do czasu wymieniamy miedzy sobą
Serca, płuca, nerki,
Półprzewodniki.
Jedynie pies pozostaje wierny w każdym z nas,
Ujada i ujada,
Wściekły, z pianą na pysku.
Kiedy wreszcie nałożysz sobie kaganiec,
O, Nieśmiertelny?
Flavia Cosma
przełożyła Irena Harasimowicz-Zarzecka
Biała Wyspa, albo: Siedziba Błogosławionych
Świat to Wyspa Snów uboga,
Gdzie nas czeka płacz od proga,
Gdzie się troska, trud i trwoga
Nie kończy;
Lecz gdy porwie nas lot chyży
Stąd i, niosąc coraz wyżej,
Z młodą nas Wiecznością zbliży
I złączy,
Na tej bielszej Wyspie, gdzie się
Nie zgubimy w Życia lesie,
Kędy szczery blask się niesie
Z przestworzy -
Tam potworne urojenia
Nie powstaną z piekieł cienia,
Tam nas groza przywidzenia
Nie strwoży.
Tam, w pogodną patrząc stronę,
Oczy nasze, łzą nie ćmione,
Widzieć będą nie wyśnione,
Lecz żywe
Szczęście, co nas w wiecznym pędzie
Nieśmiertelnych ścigać będzie,
Zawsze świeże, wciąż i wszędzie
Prawdziwe.
Robert Herrick
przełożył Stanisław Barańczak
Gdzie nas czeka płacz od proga,
Gdzie się troska, trud i trwoga
Nie kończy;
Lecz gdy porwie nas lot chyży
Stąd i, niosąc coraz wyżej,
Z młodą nas Wiecznością zbliży
I złączy,
Nie zgubimy w Życia lesie,
Kędy szczery blask się niesie
Z przestworzy -
Tam potworne urojenia
Nie powstaną z piekieł cienia,
Tam nas groza przywidzenia
Nie strwoży.
Tam, w pogodną patrząc stronę,
Oczy nasze, łzą nie ćmione,
Widzieć będą nie wyśnione,
Lecz żywe
Szczęście, co nas w wiecznym pędzie
Nieśmiertelnych ścigać będzie,
Zawsze świeże, wciąż i wszędzie
Prawdziwe.
Robert Herrick
przełożył Stanisław Barańczak
Północ
Oszukujemy nie z nikczemności,
Tylko z braku rozeznania.
Oczadzeni, nie wiemy już,
Kim jesteśmy i dlaczego.
Za nami rzesza nieznanych rodziców,
Przed nami rzesza nieznanych synów.
Co o nich wiemy? Kogo naprawdę znamy?
Poruszamy się niepewnie:
Robimy pierwszy krok, potem drugi, trzeci
I w końcu ruszamy przed siebie,
Oglądając się tęsknie w przeciwnym kierunku...
Gdyby dano nam odpowiedź choć na to jedno pytanie:
Gdzie jest północ?
Włosy na czole powiewają nam
Na wietrze wzniecanym
Przepływem czasu.
Ana Blandiana
przekład Irena Harasimowicz-Zarzecka
Tylko z braku rozeznania.
Oczadzeni, nie wiemy już,
Kim jesteśmy i dlaczego.
Za nami rzesza nieznanych rodziców,
Przed nami rzesza nieznanych synów.
Co o nich wiemy? Kogo naprawdę znamy?
Poruszamy się niepewnie:
Robimy pierwszy krok, potem drugi, trzeci
I w końcu ruszamy przed siebie,
Oglądając się tęsknie w przeciwnym kierunku...
Gdyby dano nam odpowiedź choć na to jedno pytanie:
Gdzie jest północ?
Włosy na czole powiewają nam
Na wietrze wzniecanym
Przepływem czasu.
Ana Blandiana
przekład Irena Harasimowicz-Zarzecka
W upadku
Najpierw zrzucam z siebie
Jedno po drugim
Słowa;
Zręcznie upuszczane,
Kojarzą się w upadku.
Potem zrzucam lata,
W równych odstępach,
Z subtelnym wyczuciem gradacji.
Zaczynam się potem śpieszyć,
Zrzucać jak na tonącym okręcie
Wszystko, co jest balastem,
Co mnie ciągnie na dno:
Wspomnienia, tęsknoty, namiętności,
Wreszcie samą miłość.
A gdy już nic nie zostaje
Do zrzucenia,
Żadna suknia, choćby najcieńsza,
Zrzucam zmiętą skórę
I drętwe ciało okrywające kości.
Oto wielki strip-tease,
Robię go niemal
Z własnej woli.
Ana Blandiana
przekład Irena Harasimowicz-Zarzecka
Jedno po drugim
Słowa;
Zręcznie upuszczane,
Kojarzą się w upadku.
Potem zrzucam lata,
W równych odstępach,
Z subtelnym wyczuciem gradacji.
Zaczynam się potem śpieszyć,
Zrzucać jak na tonącym okręcie
Wszystko, co jest balastem,
Co mnie ciągnie na dno:
Wspomnienia, tęsknoty, namiętności,
Wreszcie samą miłość.
A gdy już nic nie zostaje
Do zrzucenia,
Żadna suknia, choćby najcieńsza,
Zrzucam zmiętą skórę
I drętwe ciało okrywające kości.
Oto wielki strip-tease,
Robię go niemal
Z własnej woli.
Ana Blandiana
przekład Irena Harasimowicz-Zarzecka
Moje oko
Moje oko jest
Zwierzęciem,
Które dawno przestało
Być wszystkożerne.
Na początku zadowalało się
Byle czym:
Parę gałązek, parę listków,
Jakiś kwiatek, jakaś łodyżka.
Potem sięgnięto po esencję
I tylko ziarna, nasiona, pestki
Budziły jego zainteresowanie
I zaspokajały potrzebę sensu.
A teraz po prostu odmawia
Przełknięcia czegokolwiek.
Przerażone powieki
Zaciska jak zęby
I niczego więcej nie dopuszcza z zewnątrz,
Krzycząc, że ma wszystko,
Czego potrzebuje,
Ogromne zapasy strawy,
Którą chciwie wchłaniało.
Świadczą o nich łzy,
Które kapią niekiedy spod zamkniętych powiek
Jak ślina cieknąca nieprzyzwoicie z ust starca...
Ana Blandiana
przekł. Irena Harasimowicz-Zarzecka
Zwierzęciem,
Które dawno przestało
Być wszystkożerne.
Na początku zadowalało się
Byle czym:
Parę gałązek, parę listków,
Jakiś kwiatek, jakaś łodyżka.
Potem sięgnięto po esencję
I tylko ziarna, nasiona, pestki
Budziły jego zainteresowanie
I zaspokajały potrzebę sensu.
A teraz po prostu odmawia
Przełknięcia czegokolwiek.
Przerażone powieki
Zaciska jak zęby
I niczego więcej nie dopuszcza z zewnątrz,
Krzycząc, że ma wszystko,
Czego potrzebuje,
Ogromne zapasy strawy,
Którą chciwie wchłaniało.
Świadczą o nich łzy,
Które kapią niekiedy spod zamkniętych powiek
Jak ślina cieknąca nieprzyzwoicie z ust starca...
Ana Blandiana
przekł. Irena Harasimowicz-Zarzecka
Zamknięte oko
Nie śmiem zamknąć ani na chwilkę oczu
ze strachu,
aby nie zmiażdżyć powiekami świata,
nie usłyszeć jak kruszy się z trzaskiem
rozgryzanego orzecha.
Jak długo zdołam walczyć ze snem?
Jak długo utrzymam świat przy życiu?
Wytrzeszczam oczy, zrozpaczona
i diabelnie mi żal
bezbronnego wszechświata,
co zginie w mym zamkniętym oku.
Ana Blandiana
ze strachu,
aby nie zmiażdżyć powiekami świata,
nie usłyszeć jak kruszy się z trzaskiem
rozgryzanego orzecha.
Jak długo zdołam walczyć ze snem?
Jak długo utrzymam świat przy życiu?
Wytrzeszczam oczy, zrozpaczona
i diabelnie mi żal
bezbronnego wszechświata,
co zginie w mym zamkniętym oku.
Ana Blandiana
Smutek śnieżyczek
Nie
nie czuję wcale upojnej radości
na widok pierwszej wiosennej śnieżyczki
gdy stoi przede mną cała drżąca
na pograniczu zimy i wiosny
Śnieżyczka
pierwszy i najsamotniejszy kwiat wiosny
zbyt wcześnie wygrzebany
chciwymi dłońmi słońca -
słania się na bladozielonej łodyżce
ze zwieszoną śnieżyczkową główką
jak gdyby już tęskniła z powrotem
do snu w zimowym leżu cebulki
Nie
nie czuję wcale upojnej radości
tylko smutek
na widok pierwszej wiosennej śnieżyczki.
Maria Wine
tłum. Zygmunt Łanowski
nie czuję wcale upojnej radości
na widok pierwszej wiosennej śnieżyczki
gdy stoi przede mną cała drżąca
na pograniczu zimy i wiosny
Śnieżyczka
pierwszy i najsamotniejszy kwiat wiosny
zbyt wcześnie wygrzebany
chciwymi dłońmi słońca -
słania się na bladozielonej łodyżce
ze zwieszoną śnieżyczkową główką
jak gdyby już tęskniła z powrotem
do snu w zimowym leżu cebulki
Nie
nie czuję wcale upojnej radości
tylko smutek
na widok pierwszej wiosennej śnieżyczki.
Maria Wine
tłum. Zygmunt Łanowski
Gdzieś
Gdzieś
musi być przebłysk światła
który rozprasza mrok przyszłości
nadzieja
która nie daje się zabić
beznadziejnością
i wiara
która nie zaczyna natychmiast
nie dowierzać sobie
Gdzieś
musi być niewinne dziecko
którego jeszcze nie zdobyły demony
świeżość życia
co nie tchnie jeszcze
zgnilizną
i szczęście
którego nie osiąga się
nieszczęściem innych
Gdzieś
musi być budzik rozwagi
który ostrzega przed zabawą w samounicestwienie
powaga
która waży się brać siebie poważnie
i dobroć
której korzeniem nie jest tylko
powstrzymane zło
Gdzieś
musi być piękno
które wciąż pozostaje pięknem
czyste sumienie
co nie ukrywa zatajonej zbrodni
musi być
miłość do życia
która nie mówi rozdwojonym językiem
i wolność
której nie zdobywa się niewolą innych
Maria Wine
przekład Zygmunt Łanowski
musi być przebłysk światła
który rozprasza mrok przyszłości
nadzieja
która nie daje się zabić
beznadziejnością
i wiara
która nie zaczyna natychmiast
nie dowierzać sobie
Gdzieś
musi być niewinne dziecko
którego jeszcze nie zdobyły demony
świeżość życia
co nie tchnie jeszcze
zgnilizną
i szczęście
którego nie osiąga się
nieszczęściem innych
Gdzieś
musi być budzik rozwagi
który ostrzega przed zabawą w samounicestwienie
powaga
która waży się brać siebie poważnie
i dobroć
której korzeniem nie jest tylko
powstrzymane zło
Gdzieś
musi być piękno
które wciąż pozostaje pięknem
czyste sumienie
co nie ukrywa zatajonej zbrodni
musi być
miłość do życia
która nie mówi rozdwojonym językiem
i wolność
której nie zdobywa się niewolą innych
Maria Wine
przekład Zygmunt Łanowski
Gdy się jest samotnym
Gdy się jest samotnym
tęskni się, aby być we dwoje
ale gdy się jest we dwoje
jest się zawsze w troje:
ten trzeci to ów samotny
który nadal jest samotny
Maria Wine
przeł. Zygmunt Łanowski
tęskni się, aby być we dwoje
ale gdy się jest we dwoje
jest się zawsze w troje:
ten trzeci to ów samotny
który nadal jest samotny
Maria Wine
przeł. Zygmunt Łanowski
Skrytość
Pozwól, świecie, być mi sobą!
Nie kuś mnie miłości darem,
Niech się syci serce śmiałe
Własną trwogą i rozkoszą!
Czemu płaczę, nie wiem zgoła,
Nieznajoma to udręka;
Ale wciąż przez łzy mnie sięga
Miłościwe światło słońca.
Nie wiem, jawa to czy sen,
Ale radość jasna bieży
Mimo smutku, co mnie dręczy
Tak rozkosznie przez mą pierś.
Pozwól, świecie, być mi sobą!
Nie kuś mnie miłości darem,
Niech się syci serce śmiałe
Własną trwogą i rozkoszą!
Eduard Mörike
przełożył Andrzej Lam
Nie kuś mnie miłości darem,
Niech się syci serce śmiałe
Własną trwogą i rozkoszą!
Czemu płaczę, nie wiem zgoła,
Nieznajoma to udręka;
Ale wciąż przez łzy mnie sięga
Miłościwe światło słońca.
Nie wiem, jawa to czy sen,
Ale radość jasna bieży
Mimo smutku, co mnie dręczy
Tak rozkosznie przez mą pierś.
Pozwól, świecie, być mi sobą!
Nie kuś mnie miłości darem,
Niech się syci serce śmiałe
Własną trwogą i rozkoszą!
Eduard Mörike
przełożył Andrzej Lam
Objawienie
Tak wiele powrotów sprawia, że żyjemy: drzewo, które
się zazielenia, ptak wdrapujący się na gałąź,
ziarno, co rozwija się poza sobą,
kret przekopujący się przez czarny muł,
robak – nieustraszony badacz ziemi.
Czy te analogie niepokoją? Niebo w chmurach,
przesuwanie się księżyca, gra fal,
morski wiatr zatrzymany w drzewach latem.
Czynimy to, co winniśmy – nic więcej.
Ciało porusza się, choć powoli, ku żądzy.
Zdążamy do czegoś, czego nie znamy.
Theodore Roethke
tłum. Tadeusz Rybowski
się zazielenia, ptak wdrapujący się na gałąź,
ziarno, co rozwija się poza sobą,
kret przekopujący się przez czarny muł,
robak – nieustraszony badacz ziemi.
Czy te analogie niepokoją? Niebo w chmurach,
przesuwanie się księżyca, gra fal,
morski wiatr zatrzymany w drzewach latem.
Czynimy to, co winniśmy – nic więcej.
Ciało porusza się, choć powoli, ku żądzy.
Zdążamy do czegoś, czego nie znamy.
Theodore Roethke
tłum. Tadeusz Rybowski
W ciemny czas
W ciemny czas wzrok powraca, oko znów postrzega,
Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;
Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół –
Ja, korona stworzenia, płaczę u stóp drzewa.
Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy
Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.
Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą
Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?
Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.
Ta skalna okolica – czy w niej jaskiń cienie,
Czy kręta ścieżka? Krawędź – oto moje mienie.
Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!
Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,
Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy
O sobie człowiek dąży długo i opornie –
Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,
Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.
Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.
Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze
Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem
Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.
Myśl wnika w siebie, Bóg w myśl; Pojedynczość z wolna
Staje się Pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.
Theodore Roethke
przełożył Stanisław Barańczak
Własny cień napotykam w coraz głębszym mroku;
Własne echo rozróżniam w echach lasu wokół –
Ja, korona stworzenia, płaczę u stóp drzewa.
Żyję pomiędzy czaplą a czyżem; pomiędzy
Szczytem orłów i kozic a jaskinią węży.
Czym jest szaleństwo, jeśli nie godnością, z którą
Dusza nie godzi się na świat, na sytuację?
Pożar dnia! Wiem, jak czyste są czyste rozpacze,
Mój cień bywał przyparty do spotniałych murów.
Ta skalna okolica – czy w niej jaskiń cienie,
Czy kręta ścieżka? Krawędź – oto moje mienie.
Morze odpowiedniości, w nieprzerwanym sztormie!
Po brzegi pełna ptaków noc, księżyc chropawy,
Północ, powracająca w biały dzień! Do prawdy
O sobie człowiek dąży długo i opornie –
Poprzez konanie "ja" pod suchym okiem nocy,
Przez blask nieziemski z wszystkich ziemskich form bijący.
Mrok, mrok jest w moim świetle, a głębsze żądz mroki.
Dusza, jak mucha wściekła od upału, jeszcze
Bzyczy u szyby, trąca szkło. Który ja jestem
Mną? Upadły, podźwigam się z kałuży trwogi.
Myśl wnika w siebie, Bóg w myśl; Pojedynczość z wolna
Staje się Pojednaniem, w rwącym wietrze wolna.
Theodore Roethke
przełożył Stanisław Barańczak
sobota, 27 kwietnia 2013
To
Są jałowe, ponure tygodnie,
gdy natura w swej bezpłodności
dorównuje głupocie ludzi.
Rok pogrąża się w noc,
a serce pogrąża się
głębiej niż w noc
Rok pogrąża się w noc,
a serce pogrąża się
głębiej niż w noc
w pustej, wymiecionej wiatrem przestrzeni
bez słońca, gwiazd lub księżyca,
lecz ze szczególnym światłem jak gdyby myśli,
która roznieca ciemny ogień -
wirujący wokół siebie, do czasu
gdy w chłodzie zabłyśnie
by uświadomić człowiekowi nicość,
którą zna: nie samotność,
nie ducha lecz
rzekomo objęte rozumem - pustkę,
rozpacz - (One
łkają i skomlą) wśród
łun i zgiełku wojny;
domy, gdzie zimno pokoi
jest nie do wyobrażenia,
ludzie, których kochaliśmy - odeszli,
łóżka stoją puste, kanapy
wilgotne, krzesła opuszczone -
Ukryj to daleko, gdzieś
poza umysłem, niech ukorzeni się
i rośnie - niezależne od zazdrosnych
oczu i uszu - samo dla siebie.
Wszyscy przychodzą kopać do tej kopalni.
Czy jest tam klucz do słodkiej
muzyki? Źródło poezji widząc
martwy zegar mówi:
Zegar stanął,
A jeszcze wczoraj tykał tak ślicznie
i słyszy plusk wody jeziora -
które jest teraz kamieniem.
William Carlos Williams
przekład Krzysztof Boczkowski
Gra
Subtelny, mądry mózgu, rozsądniejszy ode mnie,
jakimi podstępnymi sposobami udaje ci się
pozostać bezczynnym? Poucz mnie, mistrzu.
William Carlos Williams
tłum. Julia Hartwig
jakimi podstępnymi sposobami udaje ci się
pozostać bezczynnym? Poucz mnie, mistrzu.
William Carlos Williams
tłum. Julia Hartwig
Czas, kat który wiesza
Biedny stary Abner, biedny stary siwowłosy czarnuch!
Pamiętam czasy, kiedy byłeś tak silny,
że powiesiłeś się na sznurze przewiązanym wokół szyi
w stajni doktora Hollistera, żeby pokazać, że mógłbyś dać radę
Fakirowi w cyrku – i nie umarłeś.
Teraz trzymasz twarz w dłoniach, łokcie
wsparłeś na kolanach, milczysz, złamany.
William Carlos Williams
przełożyła Julia Hartwig
Pamiętam czasy, kiedy byłeś tak silny,
że powiesiłeś się na sznurze przewiązanym wokół szyi
w stajni doktora Hollistera, żeby pokazać, że mógłbyś dać radę
Fakirowi w cyrku – i nie umarłeś.
Teraz trzymasz twarz w dłoniach, łokcie
wsparłeś na kolanach, milczysz, złamany.
William Carlos Williams
przełożyła Julia Hartwig
Poeta ignorancji
Być może ziemia płynie,
nie wiem.
Być może gwiazdy to małe papierowe strzępki
wycięte przez jakieś gigantyczne nożyczki,
nie wiem.
Być może księżyc jest zamkniętą łzą,
nie wiem.
Być może Bóg jest tylko głębokim głosem
słyszanym przez głuchych,
nie wiem.
Być może jestem nikim
To prawda, mam ciało
i nie potrafię od niego uciec
Chciałabym uciec z mojej głowy,
lecz to wykluczone
Na tabliczce przeznaczenia napisano,
że będę wklejona tutaj, w ten ludzki kształt
Traktując go jako szczególny przypadek,
Chciałabym zwrócić uwagę na mój problem.
Wewnątrz mnie jest zwierzę,
Co mocno wczepia się w moje serce,
ogromny krab.
Bostońscy lekarze
rozłożyli ręce
Próbowali skalpeli,
igieł, trujących gazów i tak dalej
Krab trwa dalej
To wielki ciężar.
Staram się o nim zapomnieć, zająć się swymi sprawami,
gotować brokuły, otwierać i zamykać książki,
myć zęby, sznurować buty.
Próbowałam modlitwy,
Lecz gdy się modlę, krab trzyma mocniej
i ból rośnie.
Miałam kiedyś sen,
być może był to sen,
że ten krab to moja nieznajomość Boga.
Lecz kimże jestem by wierzyć w sny?
Anne Sexton
przełożyła Maria Korusiewicz
nie wiem.
Być może gwiazdy to małe papierowe strzępki
wycięte przez jakieś gigantyczne nożyczki,
nie wiem.
nie wiem.
Być może Bóg jest tylko głębokim głosem
słyszanym przez głuchych,
nie wiem.
Być może jestem nikim
To prawda, mam ciało
i nie potrafię od niego uciec
Chciałabym uciec z mojej głowy,
lecz to wykluczone
Na tabliczce przeznaczenia napisano,
że będę wklejona tutaj, w ten ludzki kształt
Traktując go jako szczególny przypadek,
Chciałabym zwrócić uwagę na mój problem.
Wewnątrz mnie jest zwierzę,
Co mocno wczepia się w moje serce,
ogromny krab.
Bostońscy lekarze
rozłożyli ręce
Próbowali skalpeli,
igieł, trujących gazów i tak dalej
Krab trwa dalej
To wielki ciężar.
Staram się o nim zapomnieć, zająć się swymi sprawami,
gotować brokuły, otwierać i zamykać książki,
myć zęby, sznurować buty.
Próbowałam modlitwy,
Lecz gdy się modlę, krab trzyma mocniej
i ból rośnie.
Miałam kiedyś sen,
być może był to sen,
że ten krab to moja nieznajomość Boga.
Lecz kimże jestem by wierzyć w sny?
Anne Sexton
przełożyła Maria Korusiewicz
Popioły
rzeczy umarłych, nieszczęść zgubionych,
związków niewyrażalnych i niemych
westchnień;
wasze żywe niegdyś płomienie oblekają mnie, kiedy
między lękiem a lękiem zbliżam się do progów
snu;
ze snem złączony
łagodnymi i czułymi więzami
jak te, co dziecko z matką jednoczą,
roztapiam się we śnie
i w was, o popioły.
Umberto Saba
tłum. Józef Wittlin
związków niewyrażalnych i niemych
westchnień;
wasze żywe niegdyś płomienie oblekają mnie, kiedy
między lękiem a lękiem zbliżam się do progów
snu;
ze snem złączony
łagodnymi i czułymi więzami
jak te, co dziecko z matką jednoczą,
roztapiam się we śnie
i w was, o popioły.
Umberto Saba
tłum. Józef Wittlin
Ani się spodziewasz już, ani czekasz
***
Ani się spodziewasz już, ani czekasz.
Nareszcie jesteś wolny, wolny, wolny.
Wygnaniec z własnej woli, czemu zwlekasz?
Niech listy spłoną w ogniu, w ogniu, w ogniu.
Niech wiersze spłoną, spal je bez litości,
niech się spopieli górny duch zuchwały.
A teraz - ruszaj. Kurzem bezdomności
wędrówka twoje przyprószy sandały.
Co jutro? Jakiś dzień i strawa jakaś.
A co, jeśli nie będzie dnia i strawy?
Zginiesz, wygnańcze, na swych krętych szlakach,
do śmierci włócząc się na chybił trafił.
Wasyl Stus
przełożył Wiktor Woroszylski
Ani się spodziewasz już, ani czekasz.
Nareszcie jesteś wolny, wolny, wolny.
Wygnaniec z własnej woli, czemu zwlekasz?
Niech listy spłoną w ogniu, w ogniu, w ogniu.
Niech wiersze spłoną, spal je bez litości,
niech się spopieli górny duch zuchwały.
A teraz - ruszaj. Kurzem bezdomności
wędrówka twoje przyprószy sandały.
Co jutro? Jakiś dzień i strawa jakaś.
A co, jeśli nie będzie dnia i strawy?
Zginiesz, wygnańcze, na swych krętych szlakach,
do śmierci włócząc się na chybił trafił.
Wasyl Stus
przełożył Wiktor Woroszylski
Cyganka
Prosiłem znajomą Cygankę
Aby naśladowała stary obraz
I przemówiła starą mądrością.
Cofnęła podbródek,
A szyję i głowę
Uczyniła wierzchołkiem nilowego obelisku
I powiedziała:
Zdejmij opaskę ze swych ust
I naucz się milczeć.
Nie mów nic nikomu, bo nikt nie słucha,
Lecz niech twe usta będą gotowe do mówienia.
Carl Sandburg
przełożył Michał Sprusiński
Aby naśladowała stary obraz
I przemówiła starą mądrością.
Cofnęła podbródek,
A szyję i głowę
Uczyniła wierzchołkiem nilowego obelisku
I powiedziała:
Zdejmij opaskę ze swych ust
I naucz się milczeć.
Nie mów nic nikomu, bo nikt nie słucha,
Lecz niech twe usta będą gotowe do mówienia.
Carl Sandburg
przełożył Michał Sprusiński
Meg
Bóg mi świadkiem, Meg, żałuję, że cię w ogóle spotkałem.
Żałuję, że rzuciłaś pracę i ruszyłaś za mną.
Żałuję, że zdobyliśmy metrykę i kupili białą suknię,
W której stanęłaś przed ołtarzem, gdy popędziliśmy do księdza,
By mu powiedzieć, że będziemy się kochać i troszczyć o siebie
Zawsze, póki gdzieś będzie świecić słońce i deszcz będzie padał.
Wolałbym teraz, byś ty mieszkała gdzieś daleko,
A ja był włóczęgą bez grosza przy duszy na kolejowym szlaku.
Wolałbym nie mieć dzieci
I rachunków za czynsz i za węgiel,
By nie przychodził gość ze spożywczego upomnieć się o forsę,
Codziennie ta forsa za fasolę i suszone śliwki.
Bóg mi świadkiem, Meg, żałuję, że cię w ogóle spotkałem.
Bóg mi świadkiem, wolałbym nie mieć dzieci.
Carl Sandburg
przekład Tadeusz Sławek
Żałuję, że rzuciłaś pracę i ruszyłaś za mną.
Żałuję, że zdobyliśmy metrykę i kupili białą suknię,
W której stanęłaś przed ołtarzem, gdy popędziliśmy do księdza,
By mu powiedzieć, że będziemy się kochać i troszczyć o siebie
Zawsze, póki gdzieś będzie świecić słońce i deszcz będzie padał.
Wolałbym teraz, byś ty mieszkała gdzieś daleko,
A ja był włóczęgą bez grosza przy duszy na kolejowym szlaku.
Wolałbym nie mieć dzieci
I rachunków za czynsz i za węgiel,
By nie przychodził gość ze spożywczego upomnieć się o forsę,
Codziennie ta forsa za fasolę i suszone śliwki.
Bóg mi świadkiem, Meg, żałuję, że cię w ogóle spotkałem.
Bóg mi świadkiem, wolałbym nie mieć dzieci.
Carl Sandburg
przekład Tadeusz Sławek
Kat na łonie rodziny
O czym myśli kat kiedy wróci wieczorem
Z pracy do domu? Kiedy siądzie z żoną
Dziećmi żeby wypić kawę i zjeść
Talerz jajek na szynce, czy oni pytają
Jak mu dziś poszła robota i czy wszystko
Było jak należy czy unikają
Niektórych tematów i mówią tylko
O pogodzie, o sporcie, o polityce
I o komiksach w dzienniku i co grają
W kinie? Czy patrzą mu na ręce jak sięga
Po filiżankę z kawą i jajka na szynce?
A kiedy dzieci poproszą: Tatusiu,
Bawmy się w konie, weź sznurek! czy on
Mówi im niby żartem: Mam na dzisiaj
Dość sznurka? Czy też mu się twarz
Rozjaśnia i powiada: Niezły jest ten świat
I fajnie się żyje. A kiedy biała
Twarz księżyca zajrzy w okno pokoju
Gdzie śpi niemowlęcym snem jego córeczka
I te odblaski pomieszają się
Z uszkami i włoskami niemowlęcia: co on,
Kat, wtedy robi? To chyba jest łatwe
Dla niego. Sądzę, że dla kata wszystko
Jest łatwe.
Carl Sandburg
przełożył Robert Stiller
Z pracy do domu? Kiedy siądzie z żoną
Dziećmi żeby wypić kawę i zjeść
Talerz jajek na szynce, czy oni pytają
Jak mu dziś poszła robota i czy wszystko
Było jak należy czy unikają
Niektórych tematów i mówią tylko
O pogodzie, o sporcie, o polityce
I o komiksach w dzienniku i co grają
W kinie? Czy patrzą mu na ręce jak sięga
Po filiżankę z kawą i jajka na szynce?
A kiedy dzieci poproszą: Tatusiu,
Bawmy się w konie, weź sznurek! czy on
Mówi im niby żartem: Mam na dzisiaj
Dość sznurka? Czy też mu się twarz
Rozjaśnia i powiada: Niezły jest ten świat
I fajnie się żyje. A kiedy biała
Twarz księżyca zajrzy w okno pokoju
Gdzie śpi niemowlęcym snem jego córeczka
I te odblaski pomieszają się
Z uszkami i włoskami niemowlęcia: co on,
Kat, wtedy robi? To chyba jest łatwe
Dla niego. Sądzę, że dla kata wszystko
Jest łatwe.
Carl Sandburg
przełożył Robert Stiller
Eurypides, Ateńczyk
Zestarzał się między pożarem Troi
i kamieniołomami Sycylii.
Lubił jaskinie na wybrzeżu, obrazy malowane przez morze.
Widział żyły ludzkie
jako sieć, w którą bogowie chwytają nas jak dzikie zwierzęta:
usiłował ją przedziurawić.
Cierpki był, niewielu miał przyjaciół.
Kiedy nadeszła pora, rozszarpały go psy.
Jorgos Seferis
przełożył Zygmunt Kubiak
i kamieniołomami Sycylii.
Lubił jaskinie na wybrzeżu, obrazy malowane przez morze.
Widział żyły ludzkie
jako sieć, w którą bogowie chwytają nas jak dzikie zwierzęta:
usiłował ją przedziurawić.
Cierpki był, niewielu miał przyjaciół.
Kiedy nadeszła pora, rozszarpały go psy.
Jorgos Seferis
przełożył Zygmunt Kubiak
Jestem sobie kobietą
dla Salvatore Quasimodojestem sobie kobietą, która rozpacza
która w żadnym miejscu nigdy nie zazna spokoju,
którą pogardzają ludzie, na którą przechodnie
patrzą z pogardą i złością;
jestem duszą powieszoną na krzyżu
zdeptaną, wyśmianą, oplutą:
pozostały mi już tylko oczy
które wznoszę ku niebu krzycząc do Ciebie:
zabierz z mojego łona wszelkie westchnienie!
Alda Merini
tłum. Magdalena Kamińska
piątek, 26 kwietnia 2013
Spoglądam na twarz w lusterku
Spoglądam na twarz w lusterku,
Coraz mniej gładką i jędrną:
Gdybyż Bóg pozwolił i sercu
Tak ściągnąć się, skurczyć, zwiędnąć!
Z chłodem w cudzych sercach rosnącym
Mogłoby się wtedy serce moje
Godzić – i samotnie wiecznej nocy
Oczekiwać z zupełnym spokojem...
Lecz Czas, bawiąc się moją rozpaczą,
Część rabuje, część ratuje złudnie:
W brzegach ciała, gdzie zmrok już się zaczął,
Wzbiera puls, żarliwy jak południe.
Thomas Hardy
tłum. Stanisław Barańczak
Coraz mniej gładką i jędrną:
Gdybyż Bóg pozwolił i sercu
Tak ściągnąć się, skurczyć, zwiędnąć!
Z chłodem w cudzych sercach rosnącym
Mogłoby się wtedy serce moje
Godzić – i samotnie wiecznej nocy
Oczekiwać z zupełnym spokojem...
Lecz Czas, bawiąc się moją rozpaczą,
Część rabuje, część ratuje złudnie:
W brzegach ciała, gdzie zmrok już się zaczął,
Wzbiera puls, żarliwy jak południe.
Thomas Hardy
tłum. Stanisław Barańczak
Mijanie i trwanie
I
Słoneczny refleks, kiedy w tęczę się rozpyli;
Śpiew potoku, majowe śluby i zapały,
Różowe twarze, księżyc jak z idylli;
Te rzeczy miały – takeśmy sobie życzyli –
Trwać; a mijały.
II
Miesiące śnieżnej pustki i jałowej bieli;
Krwawiący bez protestu, rwany na kawały
Świat; miliony tych, co z bólu oniemieli;
Te rzeczy miały – takeśmy szczerze pragnęli –
Mijać; a trwały.
III
Spojrzeliśmy uważniej – kto nam figle płata? –
I pojęli: zamachem swych upiornych ramion
Czas kosi bez wyboru wszelkie rzeczy świata:
Zło z dobrem, szczęście z męką, wzlot z upadkiem zmiata
W nicość tę samą.
Thomas Hardy
przekład Stanisław Barańczak
Słoneczny refleks, kiedy w tęczę się rozpyli;
Śpiew potoku, majowe śluby i zapały,
Różowe twarze, księżyc jak z idylli;
Te rzeczy miały – takeśmy sobie życzyli –
Trwać; a mijały.
II
Miesiące śnieżnej pustki i jałowej bieli;
Krwawiący bez protestu, rwany na kawały
Świat; miliony tych, co z bólu oniemieli;
Te rzeczy miały – takeśmy szczerze pragnęli –
Mijać; a trwały.
III
Spojrzeliśmy uważniej – kto nam figle płata? –
I pojęli: zamachem swych upiornych ramion
Czas kosi bez wyboru wszelkie rzeczy świata:
Zło z dobrem, szczęście z męką, wzlot z upadkiem zmiata
W nicość tę samą.
Thomas Hardy
przekład Stanisław Barańczak
In Tenebris (I)
Percussus sum sicut foenum, et aruit cor meumMrocznieje mroźna
Psalm 102
Noc; lecz mnie już nie dotknie
Opuszczenie: dwukrotnie
Skonać nie można.
Płatki rwie wicher;
Mnie ta zerwania scena
Już nie dręczy: wspomnienia
To cienie liche.
Ptak z trwogi słabnie:
Ja w porze zimy ciemnej
Sił nie stracę: moc ze mnie
Uszła już dawniej!
Szron liście mrozi;
Przecież nic nie oziębi
Serca, gdy w jego głębi
I tak chłód grozy.
Świst zawieruchy:
Lecz miłość burzą mroku
Nie starga znów w tym roku
Uschłej otuchy.
Noc czernią zieje:
Lecz śmierć jest znanym wątkiem,
Gdy się czeka – bez zwątpień
I bez nadziei.
Thomas Hardy
tłum. Stanisław Barańczak
Jestem tym kimś
Jestem tym kimś, czyj widok nie wpływa na ton
Gołębiego gruchania
I bynajmniej nie skłania
Ptaków do wzlotu w niebo;
Gruchają dalej, jakby mówiąc: „Nic ważnego,
To tylko on”.
To ja przechodzę polem, gdzie, znalazłszy wikt
W kiełkach zboża, zające
Opuszczają sterczące
Słuchy i żują dalej,
Jakby myślały: „To ktoś, kim się przecież wcale
Nie przejmie nikt”.
To na mnie żałobnicy, ocierając z lic
Sól łez, rzucają okiem -
Gdy kondukt wolnym krokiem
Zmierza, gdzie świeże groby –
Myśląc: „Ten? – nieszkodliwy; on z naszej żałoby
Nie będzie kpić”.
A z nieba głos: „My, gwiazdy, choćby ten świat sczezł,
Patrzymy bez zaślepienia
W wyrzut jego spojrzenia,
Żądający porządku
Innego niż nasz. On jest z nami – od początku
Aż po sam kres”.
Thomas Hardy
przełożył Stanisław Barańczak
Umbra vitae
Wszystko jest puste, jest maską pośmiertną,
Która się tłucze i nic nie ma w środku.
Ni tchu, ni krwi, czerepy tylko dźwięczą.
I wielki pająk przędzie nić stokrotną.
Głuche jak lochy biegną korytarze,
Wędrowiec próżno szuka zbawczej lampy,
I tylko z góry zamajaczy czasem
W ponurej ciszy promyk światła blady.
I coraz ciemniej miasta napierają,
Pełne izb niskich i komórek ciasnych.
I nieba śmierci pochmurną nawałą
Wiszą wokoło krańców ulic martwych.
Głuchy i stojąc w zbutwiałym powietrzu
Kurczy się świat, co grobów już nie mieści,
Wsparte o groby leżą ciemne wieńce
Od tych, co przyszli tu pełni boleści.
Tutaj na klombie były kiedyś kwiaty,
Co zwiędły potem, bo ich czas pomarniał.
Za nimi pola, gdzie poschnęły trawy,
I wiatry na nich uwiły swe gniazda.
Opustoszałe mosty widać w dali
I rzeka płynie do późnego kresu.
Rybak sieć ciągnie w kierunku przystani,
Co dawno stoi na umarłym brzegu.
Georg Heym
przełożył Andrzej Lam
Z poematu "Śmierć" Strofa LXIII
Kładźcie wy relsy, szachty ryjcie,
Uskromcie wściekłość morskich burz,
Odwiecznych pustyń ląd okryjcie
Sieciami drutów wszerz i wzdłuż,
Zuchwale zwieście ponad bezdno
Żelazny most arką podgwiezdną,
Rozżarzcie wewnątrz waszych miast
Błyskawicowych lamp łańcuchy, —
Gdy w sercu brak miłości gwiazd,
To wszystko nie da wam otuchy!
Gdy zamilkł w ludziach Boga ślad,
Nastanie noc i zmierzchnie świat!
Dmitrij Mereżkowski
przełożył Zenon Przesmycki
Uskromcie wściekłość morskich burz,
Odwiecznych pustyń ląd okryjcie
Sieciami drutów wszerz i wzdłuż,
Zuchwale zwieście ponad bezdno
Żelazny most arką podgwiezdną,
Rozżarzcie wewnątrz waszych miast
Błyskawicowych lamp łańcuchy, —
Gdy w sercu brak miłości gwiazd,
To wszystko nie da wam otuchy!
Gdy zamilkł w ludziach Boga ślad,
Nastanie noc i zmierzchnie świat!
Dmitrij Mereżkowski
przełożył Zenon Przesmycki
Błękitne niebo
Jam ludziom obcy; mało wierzę
W cnoty wszech ludów i wszech ziem:
Inną ja miarą życie mierzę,
Bezcelowego piękna snem.
Ja wierzę tylko w lazurowy,
Niedosięgalny nieba skłon,
Zawsze jedyny, prosty, nowy
I niepojęty, jak sam zgon.
Nad wszem, co kocha i boleje,
Drży jako liść w wichurach nieb, —
Uśmiechem wiecznym promienieje
Nieubłagany modry sklep...
O niebo, daj mi, daj być pięknym,
Schodzącym z wyżyn w ziemskie mgły,
I beznamiętnym, i bezlęknym,
I tak ogarniać świat, jak ty!
Dmitrij Mereżkowski
przeł. Zenon Przesmycki
W cnoty wszech ludów i wszech ziem:
Inną ja miarą życie mierzę,
Bezcelowego piękna snem.
Ja wierzę tylko w lazurowy,
Niedosięgalny nieba skłon,
Zawsze jedyny, prosty, nowy
I niepojęty, jak sam zgon.
Nad wszem, co kocha i boleje,
Drży jako liść w wichurach nieb, —
Uśmiechem wiecznym promienieje
Nieubłagany modry sklep...
O niebo, daj mi, daj być pięknym,
Schodzącym z wyżyn w ziemskie mgły,
I beznamiętnym, i bezlęknym,
I tak ogarniać świat, jak ty!
Dmitrij Mereżkowski
przeł. Zenon Przesmycki
Dzieci nocy
Kierujący nasze oczy
Na wschód bladą mgłą owiany,
Dzieci smutku, dzieci nocy,
Na proroka wciąż czekamy.
Gdy o niewiadomym śnimy,
Gdy nadzieja w sercach skrzy się.
Umierając zaś – tęsknimy,
Niestworzony świat nam śni się.
Jest zuchwałość w naszych pieśniach,
Ale śmierć gwałtowna czeka
Nas, zwiastunów nazbyt wczesnych
Wiosny, która nazbyt zwleka.
Pochowanych zmartwychwstanie
I pośród głębokiej mgły
Północnego kura pianie,
I przedświtu chłód – to my.
Stopnie w otchłań prowadzące,
Dzieci mroku, słońca chcemy –
I jak cienie w świetle słońca,
Gdy ujrzymy je, umrzemy.
Dymitr Mereżkowski
przełożył Włodzimierz Słobodnik
Na wschód bladą mgłą owiany,
Dzieci smutku, dzieci nocy,
Na proroka wciąż czekamy.
Gdy o niewiadomym śnimy,
Gdy nadzieja w sercach skrzy się.
Umierając zaś – tęsknimy,
Niestworzony świat nam śni się.
Jest zuchwałość w naszych pieśniach,
Ale śmierć gwałtowna czeka
Nas, zwiastunów nazbyt wczesnych
Wiosny, która nazbyt zwleka.
Pochowanych zmartwychwstanie
I pośród głębokiej mgły
Północnego kura pianie,
I przedświtu chłód – to my.
Stopnie w otchłań prowadzące,
Dzieci mroku, słońca chcemy –
I jak cienie w świetle słońca,
Gdy ujrzymy je, umrzemy.
Dymitr Mereżkowski
przełożył Włodzimierz Słobodnik
Parki
Wszystko jedno, co tam będzie!
Przędźcie, Parki spracowane,
Nitki życia poplątane,
A ty kręć, wrzeciono, kręć się.
Trzy boginie, każda przędzie,
Zmogła je od wieków nuda:
Wszystko nicość, pył, ułuda,
A ty kręć, wrzeciono, kręć się.
Snują nitkę losu wieczną,
- Znikąd idzie, nigdzie dojdzie –
Obojętnie ciągną kądziel,
A błagania ich nie zmiękczą.
Siwą głową trzęsą Parki,
Piękno ich nie ujmie żadne;
Gorzką prawdę, samą prawdę
Mówią ich wyblakłe wargi.
My zaś – kłamców przypadł los nam;
W naszym sercu, w sercu marnym,
Spoiwem nierozerwalnym
Prawda się z oszustwem zrosła.
Ledwo słowo powiem – kłamię;
Rozciąć węzeł? – lęk mnie dławi.
Więc rozsupłać? – któż potrafi!
Poddać się? I to nie dla mnie.
Z kłamstwa – życie, z kłamstwa – wiara,
W kłamstwie źle mi, w kłamstwie ginę.
Tę okrutną plątaninę
Nitek życia, Parko stara,
Sznury strachu niewolnicze
Czy miłości – wszystko jedno –
Kiedyż wreszcie, kiedyż przetną
Jednym cięciem twe nożyce!
Dymitr Mereżkowski
przełożył Leszek Kołakowski
Przędźcie, Parki spracowane,
Nitki życia poplątane,
A ty kręć, wrzeciono, kręć się.
Trzy boginie, każda przędzie,
Zmogła je od wieków nuda:
Wszystko nicość, pył, ułuda,
A ty kręć, wrzeciono, kręć się.
Snują nitkę losu wieczną,
- Znikąd idzie, nigdzie dojdzie –
Obojętnie ciągną kądziel,
A błagania ich nie zmiękczą.
Siwą głową trzęsą Parki,
Piękno ich nie ujmie żadne;
Gorzką prawdę, samą prawdę
Mówią ich wyblakłe wargi.
My zaś – kłamców przypadł los nam;
W naszym sercu, w sercu marnym,
Spoiwem nierozerwalnym
Prawda się z oszustwem zrosła.
Ledwo słowo powiem – kłamię;
Rozciąć węzeł? – lęk mnie dławi.
Więc rozsupłać? – któż potrafi!
Poddać się? I to nie dla mnie.
Z kłamstwa – życie, z kłamstwa – wiara,
W kłamstwie źle mi, w kłamstwie ginę.
Tę okrutną plątaninę
Nitek życia, Parko stara,
Sznury strachu niewolnicze
Czy miłości – wszystko jedno –
Kiedyż wreszcie, kiedyż przetną
Jednym cięciem twe nożyce!
Dymitr Mereżkowski
przełożył Leszek Kołakowski
czwartek, 25 kwietnia 2013
Szczury
Białawym światłem księżyc mży,
cień fantastyczny pełznie z murów,
milczenie w pustych oknach drży —
wtedy to z nor wyłażą szczury
i piszcząc tak, jak piszczy głód,
rozbiega się upiorna zgraja,
ciągnąc za sobą szczurzy smród,
który księżyca blask przepaja.
O każdy kęs gotowe gryźć się,
już wypełniają dom i spichrze,
gdzie ziarna w bród, owoców kiście.
W ciemnościach wiatr szyderczo świszcze.
Georg
Trakl
Tłumaczenie:
Szpotański
Kruki
Z łopotem skrzydeł i z krakaniem
zza węgła krucza czerń wypadła,
rzuciwszy mroczny cień na łanię,
gderliwie na murawie siadła.
O, jak ohydnie mącą ciszę
brunatną pól ich ostre dzioby!
Zda się, że wiejskie baby słyszysz,
kiedy wykrakać chcą żałobę.
Nagle powiało skądś padliną,
więc chmarą się w powietrzu wznoszą
i jak pogrzebny kondukt giną
na niebie, które drży rozkoszą.
Georg Trakl
Tłumaczenie: Szpotański
W parku
Znowu się włóczę po prastarym parku,
O, ciszo żółtych i czerwonych kwiatów.
I wy smucicie się, łagodne bogi,
I smuci się jesienne złoto wiązów.
Nad niebieskawą sadzawką bez ruchu
Trwa trzcina i pod wieczór milknie drozd.
O, wtedy pochyl i ty białe czoło
Przed zapadniętym pradziadów marmurem.
George Trakl
tłum. Leopold Lewin
O, ciszo żółtych i czerwonych kwiatów.
I wy smucicie się, łagodne bogi,
I smuci się jesienne złoto wiązów.
Nad niebieskawą sadzawką bez ruchu
Trwa trzcina i pod wieczór milknie drozd.
O, wtedy pochyl i ty białe czoło
Przed zapadniętym pradziadów marmurem.
George Trakl
tłum. Leopold Lewin
Ballada
Jak ogród parny stała noc.
Milczeliśmy wzajem o doli złej.
Uderzył mocniej puls naszych serc
I zmogła je tego milczenia moc.
W tę noc nie było wcale gwiazd.
Nikt za nas się nie modlił też,
Demona zabrzmiał w mroku śmiech.
Przeklęci bądźcie! I stało się tak.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Milczeliśmy wzajem o doli złej.
Uderzył mocniej puls naszych serc
I zmogła je tego milczenia moc.
W tę noc nie było wcale gwiazd.
Nikt za nas się nie modlił też,
Demona zabrzmiał w mroku śmiech.
Przeklęci bądźcie! I stało się tak.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Zaduszki
Karlowi HauerowiChłopy i baby, smętni towarzysze,
Sypią dziś modre i czerwone kwiatki
Na ich grobowce, co świecą lękliwie.
Są wobec śmierci niby biedne lalki.
O! ileż jest w nich pokory i lęku,
Jak cienie stoją pośród krzewów czarnych.
Nienarodzonych skargi w wichrze jęczą
I widać też światełka błądzące w oddali.
Szloch kochających wieje przez konary,
A tam rozkłada się matka z dzieciątkiem.
Korowód żywych zda się nierealny
I dziwnie rozsypany w tym wietrze wieczornym.
Ich życie tak zawikłane, wypełnione nędzą.
Zmiłuj się Boże nad kobiet cierpieniem,
Nad beznadziejną ich skargą trumienną.
Samotne idą cicho pod gwiezdnym sklepieniem.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Trzy sny
I.
Zda się, o liściach śniłem spadających,
Bezkresnych lasach i mórz ciemnych szumie,
O smutnych słowach ciągle wracających –
Ale ich sensu nie mogłem zrozumieć.
Zda się o gwiazdach śniłem spadających,
Wyblakłych oczu błagalnej zadumie
I o uśmiechu ciągle wracającym –
Lecz jego sensu nie mogłem zrozumieć.
II.
W zwierciadle ciemnym mojej duszy
Są nigdy niewidziane morza,
Tragicznie fantastyczne kraje, opuszczone
I roztopione w błękitnych przestworzach.
Dusza moja zrodziła purpurowe nieba
W słońc gigantycznych pryskającym żarze
I dziwnie żywe ogrody świetliste,
Całe w śmiertelnych rozkoszy oparze.
I mojej duszy źródło ciemne
Stworzyło obraz strasznej nocy,
Wiedziony pieśnią bezimienną
I tchem potężnym wiecznych mocy.
Dusza moja drży w ciemności wspomnień,
Jakby znów miała się znaleźć, błądząca –
W niezgłębionych morzach i nocach,
I w tajnych pieśniach, bez początku ni końca.
III.
Widziałem miasta ogniem smagane,
Zgrozę za zgrozą pędzi ten czas,
Widziałem ludy na proch zmurszałe,
I jak to wszystko w niepamięć gna.
Widziałem Bogów, jak spadają w noce,
Bezwładne szczątki przenajświętszych harf,
I ze zniszczenia znów wzniecone,
Nowe pędy życia strzelające w blask.
W blask strzelające i ginące znów,
Wiecznie ta sama tragedia,
Którą odgrywamy nie pojmując słów,
I której mroczna i obłędna męka
Piękności łagodną glorię
Jak uśmiechnięty kosmos cierniem zwieńcza.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Zda się, o liściach śniłem spadających,
Bezkresnych lasach i mórz ciemnych szumie,
O smutnych słowach ciągle wracających –
Ale ich sensu nie mogłem zrozumieć.
Zda się o gwiazdach śniłem spadających,
Wyblakłych oczu błagalnej zadumie
I o uśmiechu ciągle wracającym –
Lecz jego sensu nie mogłem zrozumieć.
II.
W zwierciadle ciemnym mojej duszy
Są nigdy niewidziane morza,
Tragicznie fantastyczne kraje, opuszczone
I roztopione w błękitnych przestworzach.
Dusza moja zrodziła purpurowe nieba
W słońc gigantycznych pryskającym żarze
I dziwnie żywe ogrody świetliste,
Całe w śmiertelnych rozkoszy oparze.
Stworzyło obraz strasznej nocy,
Wiedziony pieśnią bezimienną
I tchem potężnym wiecznych mocy.
Dusza moja drży w ciemności wspomnień,
Jakby znów miała się znaleźć, błądząca –
W niezgłębionych morzach i nocach,
I w tajnych pieśniach, bez początku ni końca.
III.
Widziałem miasta ogniem smagane,
Zgrozę za zgrozą pędzi ten czas,
Widziałem ludy na proch zmurszałe,
I jak to wszystko w niepamięć gna.
Widziałem Bogów, jak spadają w noce,
Bezwładne szczątki przenajświętszych harf,
I ze zniszczenia znów wzniecone,
Nowe pędy życia strzelające w blask.
W blask strzelające i ginące znów,
Wiecznie ta sama tragedia,
Którą odgrywamy nie pojmując słów,
I której mroczna i obłędna męka
Piękności łagodną glorię
Jak uśmiechnięty kosmos cierniem zwieńcza.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Pieśń nocna
Dech Bezwładnego. Twarz zwierzęca
Sinością tknięta, świętym znakiem.
Potężne jest milczenie w skale;
Nocnego ptaka maska. Trójdźwięk miły
Wygasa w jednym. Elai! twe oblicze
Niemo się kłoni nad niebieskie wody.
O! ciche wy zwierciadła prawdy.
Na Samotnika skroni kościanej
Zjawia się odblask upadłych aniołów.
Georg Trakl
Przeł. Andrzej Lam
Sinością tknięta, świętym znakiem.
Potężne jest milczenie w skale;
Nocnego ptaka maska. Trójdźwięk miły
Wygasa w jednym. Elai! twe oblicze
Niemo się kłoni nad niebieskie wody.
O! ciche wy zwierciadła prawdy.
Na Samotnika skroni kościanej
Zjawia się odblask upadłych aniołów.
Georg Trakl
Przeł. Andrzej Lam
Przed ścianami słów – milczenie
Przed ścianami słów – milczenie
–
Za ścianami słów – milczenie –
Objawienia goryczy rosną przez skórę
oczy brną przez lodowcowe wody cierpienia
Ręce szukają w ciemnościach
białych blanków niebytu
Na zewnątrz
w przestwór bożej miłości wdziera się taniec
ranę życia zadaje się gwieździe -
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
Za ścianami słów – milczenie –
Objawienia goryczy rosną przez skórę
oczy brną przez lodowcowe wody cierpienia
Ręce szukają w ciemnościach
białych blanków niebytu
Na zewnątrz
w przestwór bożej miłości wdziera się taniec
ranę życia zadaje się gwieździe -
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
Skamieniały anioł
Skamieniały anioł
jeszcze ociekający wspomnieniami
wcześniejszego wszechświata
bez czasu
błądzący po oddziale kobiecym
z odwiedzinami pewnego głosu
zamknięty w świetle bursztynu
sprzed potopu sprzed ugryzienia jabłka
śpiewający o świcie
przed prawdą –
A inne czeszą włosy z nieszczęścia
i płaczą
kiedy kruki na dworze
rozpościerają swoją czerń o północy.
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
jeszcze ociekający wspomnieniami
wcześniejszego wszechświata
bez czasu
błądzący po oddziale kobiecym
z odwiedzinami pewnego głosu
zamknięty w świetle bursztynu
sprzed potopu sprzed ugryzienia jabłka
śpiewający o świcie
przed prawdą –
A inne czeszą włosy z nieszczęścia
i płaczą
kiedy kruki na dworze
rozpościerają swoją czerń o północy.
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
Dokąd to dokąd, wszechświecie tęsknoty
Dokąd to dokąd,
wszechświecie tęsknoty,
co mrocznie zaklęty
już w gąsienicy rozpina skrzydła,
płetwami ryby
wciąż opisuje początek
w głębinach wód, które
jedno tylko serce
może wymierzyć
pionem smutku.
Dokąd to dokąd,
wszechświecie tęsknoty,
ze światami utraconych snów
i rozdartym krwioobiegiem ciała,
gdy dusza skulona w kłębek
czeka na swoje nowe narodziny
pod lodem maski pośmiertnej.
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
wszechświecie tęsknoty,
co mrocznie zaklęty
już w gąsienicy rozpina skrzydła,
płetwami ryby
wciąż opisuje początek
w głębinach wód, które
jedno tylko serce
może wymierzyć
pionem smutku.
Dokąd to dokąd,
wszechświecie tęsknoty,
ze światami utraconych snów
i rozdartym krwioobiegiem ciała,
gdy dusza skulona w kłębek
czeka na swoje nowe narodziny
pod lodem maski pośmiertnej.
Nelly Sachs
tłum. Ryszard Krynicki
Tak bardzo jesteśmy zranieni
Tak bardzo jesteśmy zranieni
I wydaje nam się że umieramy,
Kiedy ulica rzuca nam złe słowo.
Ulica o tym nie wie,
Nie dźwiga na sobie takiego brzemienia.
Nie przywykła aby wybuchał na niej
Wezuwiusz bólu.
Zatarły się wspomnienia prehistorycznych czasów,
Odkąd światło stało się sztuczne,
Odkąd aniołowie grają tylko z ptakami i kwiatami
Lub uśmiechają się przez sen dziecka.
Nelly Sachs
przełożył Zbigniew Herbert
I wydaje nam się że umieramy,
Kiedy ulica rzuca nam złe słowo.
Ulica o tym nie wie,
Nie dźwiga na sobie takiego brzemienia.
Nie przywykła aby wybuchał na niej
Wezuwiusz bólu.
Zatarły się wspomnienia prehistorycznych czasów,
Odkąd światło stało się sztuczne,
Odkąd aniołowie grają tylko z ptakami i kwiatami
Lub uśmiechają się przez sen dziecka.
Nelly Sachs
przełożył Zbigniew Herbert
Pustkowie nie zna słów
***
7 marca 1979
Dość mając wszystkich, którzy przychodzą ze słowami,
ze słowami, ale nie mówiąc nic,
wyjechałem na zaśnieżoną wyspę.
Pustkowie nie zna słów.
Niezapisane stronice ciągną się na wszystkie strony!
Natrafiam na ślady sarnich kopytek w śniegu.
Mowa, choć żadnych słów.
Tomas Tranströmer
przełożył Czesław Miłosz
7 marca 1979
Dość mając wszystkich, którzy przychodzą ze słowami,
ze słowami, ale nie mówiąc nic,
wyjechałem na zaśnieżoną wyspę.
Pustkowie nie zna słów.
Niezapisane stronice ciągną się na wszystkie strony!
Natrafiam na ślady sarnich kopytek w śniegu.
Mowa, choć żadnych słów.
Tomas Tranströmer
przełożył Czesław Miłosz
Seminarium snów
Cztery miliardy ludzi na ziemi.
I wszyscy śpią i wszystkim śni się.
W każdym śnie tłoczą się twarze i ciała -
ludzi którzy się śnią jest więcej niż nas.
Za to nie zajmują miejsca...
I wszyscy śpią i wszystkim śni się.
W każdym śnie tłoczą się twarze i ciała -
ludzi którzy się śnią jest więcej niż nas.
Za to nie zajmują miejsca...
Zdarza się że zaśniesz na
spektaklu.
W połowie sztuki powieki opadają.
Podwójna eksplozja krótkiej chwili: sen
opanowuje scenę teatru.
Potem już nie ma sceny, ty nią jesteś.
Teatr w prawdziwej!
Misterium z przepracowanym
dyrektorem teatru!
Ciągłe uczenie się roli od nowa...
Sypialnia. Noc.
Mroczne niebo przepływa przez pokój.
Książka nad którą ktoś zasnął
jest jeszcze otwarta
i leży zraniona na brzegu łóżka.
Oczy śpiącego poruszają się
wodząc po pozbawionym liter tekście
w innej książce -
iluminowanej, starodawnej, szybkiej.
Zawrotna commedia spisywana
za klasztornymi murami powiek.
Jedyny egzemplarz. Dostępny właśnie teraz!
Jutro wszystko zniknie.
Misterium wielkiej rozrzutności!
Unicestwianie... Jak gdy turysta zostaje zatrzymany
przez podejrzliwych mundurowych -
otwierają aparat fotograficzny, wyjmują film
i pozwalają słońcu zabić zdjęcia:
tak zaciemniane są sny przez światło dzienne.
Unicestwione czy tylko niewidoczne?
Istnieje śnienie-poza-zasięgiem-wzroku
które trwa nieprzerwanie. Światło dla innych oczu.
Sfera gdzie raczkujące myśli uczą się chodzić.
Twarze i postaci przegrupowują się.
Poruszamy się po ulicy wśród ludzi
w spiekocie słońca.
Lecz równie wielu albo i więcej
których nie widzimy
jest wewnątrz tych mrocznych zabudowań
wznoszących się po obu stronach.
Czasami ktoś z nich podchodzi do okna
i rzuca spojrzenie w dół, na nas.
Tomas Tranströmer
tłum. Leonard Neuger
W połowie sztuki powieki opadają.
Podwójna eksplozja krótkiej chwili: sen
opanowuje scenę teatru.
Potem już nie ma sceny, ty nią jesteś.
Teatr w prawdziwej!
Misterium z przepracowanym
dyrektorem teatru!
Ciągłe uczenie się roli od nowa...
Sypialnia. Noc.
Mroczne niebo przepływa przez pokój.
Książka nad którą ktoś zasnął
jest jeszcze otwarta
i leży zraniona na brzegu łóżka.
Oczy śpiącego poruszają się
wodząc po pozbawionym liter tekście
w innej książce -
iluminowanej, starodawnej, szybkiej.
Zawrotna commedia spisywana
za klasztornymi murami powiek.
Jedyny egzemplarz. Dostępny właśnie teraz!
Jutro wszystko zniknie.
Misterium wielkiej rozrzutności!
Unicestwianie... Jak gdy turysta zostaje zatrzymany
przez podejrzliwych mundurowych -
otwierają aparat fotograficzny, wyjmują film
i pozwalają słońcu zabić zdjęcia:
tak zaciemniane są sny przez światło dzienne.
Unicestwione czy tylko niewidoczne?
Istnieje śnienie-poza-zasięgiem-wzroku
które trwa nieprzerwanie. Światło dla innych oczu.
Sfera gdzie raczkujące myśli uczą się chodzić.
Twarze i postaci przegrupowują się.
Poruszamy się po ulicy wśród ludzi
w spiekocie słońca.
Lecz równie wielu albo i więcej
których nie widzimy
jest wewnątrz tych mrocznych zabudowań
wznoszących się po obu stronach.
Czasami ktoś z nich podchodzi do okna
i rzuca spojrzenie w dół, na nas.
Tomas Tranströmer
tłum. Leonard Neuger
środa, 24 kwietnia 2013
Pieśń do nocy
I
Z bladego cienia powiewu zrodzeni
W mdłej samotności przebywamy,
W wieczności głuchej zatraceni,
Nie wiedząc po co, jak błędne ofiary.
I jak żebracy nie mamy niczego,
My głupcy nędzni u bramy zawartej.
I niby ślepcy słuchamy w milczeniu,
W którym się szept nasz zatracił na zawsze.
Jesteśmy wędrowcami bez przyszłości,
Chmurami, które wiatr rozwiewa,
Kwiatami, co drżą w śmierci chłodzie
I co czekają już tylko na żeńca.
II
By się ostatni ból wypełnił we mnie,
Nie bronię wam, wy wrogie ciemne moce.
Jesteście drogą wszak do ciszy wielkiej,
Co nią kroczymy w najchłodniejsze noce.
Wasz oddech jaśniej każe mi się jarzyć,
Cierpliwie! Gwiazda gaśnie, sny przechodzą
W krainę, co swej nazwy nam nie zdradzi,
I tam bez snów nam tylko wkroczyć wolno.
III
Ty ciemna nocy, ciemne serce,
Któż wasze dno najświętsze oddać umie
I zła waszego otchłanie bezkresne?
Zastyga nasza maska wobec bólu –
Naszego bólu, naszej głuchej żądzy,
I puste maski się kamiennie śmieją,
I ziemskie sprawy wokół pustoszeją,
Lecz nie jesteśmy już tego świadomi.
Przed nami staje obcy nieprzyjaciel
I szydzi z tego, czego mrąc pragniemy,
By pieśni nasze posępniej zabrzmiały
I co w nas płacze, mroki ogarnęły.
IV
Ty jesteś winem, co pijanym czyni,
I oto się wykrwawiam w słodkich tańcach
I wieńce kwietne na me bóle wkładam!
O nocy, to najgłębsze twe zamysły!
Ja harfą jestem w twoim wnętrzu,
I krąży wokół bólów mych ostatnich
Pieśń twoja ciemna w moim sercu,
Aż mnie na wieczność wreszcie obezwładni.
V
Głęboka ciszo – ciszo ty głęboka!
Nie słychać więcej pobożnego dzwonu,
Ty bólów wszelkich matko słodka –
O szerzycielko wiecznego spokoju!
Niech dłoń już twoja chłodna, dobra
Ukoi rany moje wszystkie –
By się do wnętrza wykrwawiły –
Ty bólów wszelkich matko słodka!
VI
Niech będzie me milczenie twoją pieśnią!
Bo na cóż ci biedaka szept,
Co z ogrodów życia zbiegł?
Pozostań we mnie bezimienną –
Bez marzeń we mnie wbudowaną,
Jak dzwon, co już nie dzwoni więcej,
Jak narzeczona moich cierpień
I mojej skroni mak pijany.
VII
Słyszałem, jak umiera kwiat
I obłędną źródła skargę,
Pieśń płynącą z dzwonu warg,
Noc, i cichy szept, pytanie;
Serce ranne – o, śmiertelnie,
Zza dni jego ziemskich nędzy.
VIII
Ciemność mnie dopadła skrycie
I w dzień się stałem martwym cieniem –
Z radości domu wystąpiłem,
Gdzie mrok nocy trwa.
I w sercu moim jest milczenie,
Co nie czuje pustki dnia –
Jak ciernie się do ciebie śmieje
Nocy – zawsze tak!
IX
Nocy, niema bramo cierpień,
Patrz, jak krwawią ran mych mroki,
Jak się spełnił kielich męki!
Nocy, jam gotowy!
Nocy, ty ogrodzie zapomnienia
O mojej nędzy z jej tajemnym blaskiem,
Winorośl więdnie i cierniowy wieniec.
O przyjdź, wysoki czasie!
X
Mój demon się radośnie zaśmiał,
Gdy byłem światłem w promiennych ogrodach,
Cieszył mnie taniec, zabawa wesoła,
Miłości wino, co błogo upaja.
Mój demon też zapłakał kiedyś.
A byłem światłem w bolesnych ogrodach
I w moje serce wniknęła pokora,
Co blask jej jasny pada na dom nędzy.
Mój demon już nie płacze ni się śmieje,
Ja jestem cieniem straconych ogrodów
I towarzyszy mi w śmiertelnym mroku
Północy pustej już tylko milczenie.
XI
Mój uśmiech biedny, ku tobie zwrócony,
Ma rzewna piosnka przebrzmiała w ciemności.
I oto życie me do kresu spieszy.
Już w twój przybytek pragnę wkroczyć,
Jak niegdyś, głupiec, cichy, prosty,
Bym w uwielbieniu stał przed tobą niemy.
XII
W północy jesteś ty głębokiej
Wybrzeżem martwym u milczących mórz,
Wybrzeżem martwym! – Nigdy już!
W północy jesteś ty głębokiej.
W północy jesteś ty głębokiej
Jak niebo, w którym niby gwiazda znikłeś,
Jak niebo, co zeń więcej Bóg nie kwitnie.
W północy jesteś ty głębokiej.
W północy jesteś ty głębokiej
Niepowitany w łonie słodkim,
Niebyły i nieistniejący!
W północy jesteś ty głębokiej.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Z bladego cienia powiewu zrodzeni
W mdłej samotności przebywamy,
W wieczności głuchej zatraceni,
Nie wiedząc po co, jak błędne ofiary.
I jak żebracy nie mamy niczego,
My głupcy nędzni u bramy zawartej.
I niby ślepcy słuchamy w milczeniu,
Jesteśmy wędrowcami bez przyszłości,
Chmurami, które wiatr rozwiewa,
Kwiatami, co drżą w śmierci chłodzie
I co czekają już tylko na żeńca.
II
By się ostatni ból wypełnił we mnie,
Nie bronię wam, wy wrogie ciemne moce.
Jesteście drogą wszak do ciszy wielkiej,
Co nią kroczymy w najchłodniejsze noce.
Wasz oddech jaśniej każe mi się jarzyć,
Cierpliwie! Gwiazda gaśnie, sny przechodzą
W krainę, co swej nazwy nam nie zdradzi,
I tam bez snów nam tylko wkroczyć wolno.
III
Ty ciemna nocy, ciemne serce,
Któż wasze dno najświętsze oddać umie
I zła waszego otchłanie bezkresne?
Zastyga nasza maska wobec bólu –
Naszego bólu, naszej głuchej żądzy,
I puste maski się kamiennie śmieją,
I ziemskie sprawy wokół pustoszeją,
Lecz nie jesteśmy już tego świadomi.
Przed nami staje obcy nieprzyjaciel
I szydzi z tego, czego mrąc pragniemy,
By pieśni nasze posępniej zabrzmiały
I co w nas płacze, mroki ogarnęły.
IV
Ty jesteś winem, co pijanym czyni,
I oto się wykrwawiam w słodkich tańcach
I wieńce kwietne na me bóle wkładam!
O nocy, to najgłębsze twe zamysły!
Ja harfą jestem w twoim wnętrzu,
I krąży wokół bólów mych ostatnich
Pieśń twoja ciemna w moim sercu,
Aż mnie na wieczność wreszcie obezwładni.
V
Głęboka ciszo – ciszo ty głęboka!
Nie słychać więcej pobożnego dzwonu,
Ty bólów wszelkich matko słodka –
O szerzycielko wiecznego spokoju!
Niech dłoń już twoja chłodna, dobra
Ukoi rany moje wszystkie –
By się do wnętrza wykrwawiły –
Ty bólów wszelkich matko słodka!
VI
Niech będzie me milczenie twoją pieśnią!
Bo na cóż ci biedaka szept,
Co z ogrodów życia zbiegł?
Pozostań we mnie bezimienną –
Bez marzeń we mnie wbudowaną,
Jak dzwon, co już nie dzwoni więcej,
Jak narzeczona moich cierpień
I mojej skroni mak pijany.
VII
Słyszałem, jak umiera kwiat
I obłędną źródła skargę,
Pieśń płynącą z dzwonu warg,
Noc, i cichy szept, pytanie;
Serce ranne – o, śmiertelnie,
Zza dni jego ziemskich nędzy.
VIII
Ciemność mnie dopadła skrycie
I w dzień się stałem martwym cieniem –
Z radości domu wystąpiłem,
Gdzie mrok nocy trwa.
I w sercu moim jest milczenie,
Co nie czuje pustki dnia –
Jak ciernie się do ciebie śmieje
Nocy – zawsze tak!
IX
Nocy, niema bramo cierpień,
Patrz, jak krwawią ran mych mroki,
Jak się spełnił kielich męki!
Nocy, jam gotowy!
Nocy, ty ogrodzie zapomnienia
O mojej nędzy z jej tajemnym blaskiem,
Winorośl więdnie i cierniowy wieniec.
O przyjdź, wysoki czasie!
X
Mój demon się radośnie zaśmiał,
Gdy byłem światłem w promiennych ogrodach,
Cieszył mnie taniec, zabawa wesoła,
Miłości wino, co błogo upaja.
Mój demon też zapłakał kiedyś.
A byłem światłem w bolesnych ogrodach
I w moje serce wniknęła pokora,
Co blask jej jasny pada na dom nędzy.
Mój demon już nie płacze ni się śmieje,
Ja jestem cieniem straconych ogrodów
I towarzyszy mi w śmiertelnym mroku
Północy pustej już tylko milczenie.
XI
Mój uśmiech biedny, ku tobie zwrócony,
Ma rzewna piosnka przebrzmiała w ciemności.
I oto życie me do kresu spieszy.
Już w twój przybytek pragnę wkroczyć,
Jak niegdyś, głupiec, cichy, prosty,
Bym w uwielbieniu stał przed tobą niemy.
XII
W północy jesteś ty głębokiej
Wybrzeżem martwym u milczących mórz,
Wybrzeżem martwym! – Nigdy już!
W północy jesteś ty głębokiej.
W północy jesteś ty głębokiej
Jak niebo, w którym niby gwiazda znikłeś,
Jak niebo, co zeń więcej Bóg nie kwitnie.
W północy jesteś ty głębokiej.
W północy jesteś ty głębokiej
Niepowitany w łonie słodkim,
Niebyły i nieistniejący!
W północy jesteś ty głębokiej.
Georg Trakl
przełożył Andrzej Lam
Zabijać czy dać się zabić?
„Erdemović – powiedział – jeśli
nie chcesz tego zrobić, przejdź tam i stań razem z więźniami,
żebyśmy mogli zastrzelić i ciebie. Daj mi swój karabin maszynowy.
Drażen z pewnością natychmiast
zrozumiał, że oficer mówi serio. Był zmieszany, nie spodziewał
się takiej reakcji. Przez krótką chwilę miał nadzieję, że
będzie się mógł z tego wyplątać, jeśli po prostu powie „nie”.
Czego się spodziewał? Pamiętał opowieść o wcześniejszym
wypadku nieposłuszeństwa, kiedy to z rozkazu podpułkownika
Pelemiśa został rozstrzelany żołnierz, i zrozumiał, że jest za
późno, żeby powiedzieć „nie”. Powinien to zrobić dawno temu.
Serce biło mu tak mocno, że nie słyszał nic porucz jego walenia.
Może przez minutę, może nawet krócej, Drażen po prostu tam stał
z kałasznikowem w rękach. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby
uciec do lasu. Ale ujrzał przed sobą twarz żony i poczuł się
bezradny. W każdej chwili mogli się zemścić na niej i na
niemowlęciu. Odpowiadał za trzy życia. To była wymówka, fakt.
Prawda była taka, że okazał się tchórzem i wiedział o tym, ale
co jeszcze mógł zrobić? Gojković nie wahałby się przed wydaniem
rozkazu zastrzelenia go, a Pero zrobiłby to z radością, choć
Drażen nie wiedział, co Pero może mieć przeciwko niemu. Może
Drażen musiał traktować groźbę Gojkovicia poważnie, ponieważ
nie był czystej krwi Serbem?
Dowódca nie patrzył więcej na niego,
jak gdyby nie obchodziła go decyzja Drażena. Rozkazał żołnierzom
zająć pozycję, a więźniom uklęknąć. Drażen wybrał miejsce
na końcu oddziału. Serce nadał głośno mu biło, kiedy celował w
starszego mężczyznę, którego twarzy na szczęście wcześniej nie
widział. Gorączkowo rozważał, co zrobić. Oczywiście, mógłby
strzelić między dwoma więźniami. Ale jego więzień i tak
musiałby zostać zabity. W pewien sposób umierałby dwa razy. Poza
tym ich pluton egzekucyjny był niewielkim oddziałem, złożonym z
zaledwie dwunastu żołnierzy, i gdyby Drażen nie mierzył dobrze,
zostałoby to natychmiast zauważone. Dowódca dowiedziałby się i
zastrzelił go. Nie, musi dobrze mierzyć. Wtedy padł rozkaz:
„Ognia!”, i mężczyzna znikł z pola widzenia Drażena. Pamiętał
tylko, że jego pierwsza ofiara miała na sobie szarą koszulkę.
Drażen zamknął oczy i próbował się uspokoić. Ale przed nim
stali już nowi więźniowie. Jeden z nich krzyknął: „Pieprzcie
się, cholerne ...” ale już nie zdążył dokończyć zdania,
kiedy padł kolejny rozkaz: „Ognia!” Teraz już Drażen strzelał
co parę minut, nie zastanawiając się zbytnio, co robi. Jedyną
rzeczą o której pamiętał, było celowanie raczej w starszych
ludzi niż młodych – wydawało się to mniejszą stratą. Wkrótce
autobus został opróżniony. (…)
Celując w kark mężczyzny, Drażen
dostrzegł charakterystyczną plamę z tyłu spodni. Była to mokra
plama, z każdą chwilą większa. Usłyszał rozkaz i znów
strzelił. Kiedy mężczyzna upadł, Drażen zobaczył, że jeszcze
żyje i nadal oddaje ze strachu mocz. Poczuł się zakłopotany, jak
gdyby zdarzyło się to jemu. To mogłoby zdarzyć się także i
mnie, pomyślał, ale odepchnął od siebie tą nieprzyjemną wizję.
Był zmęczony i zły na siebie, na Gojkovicia, na wszystkich. To nie
w porządku zabijać tych wszystkich ludzi. Gdyby byli żołnierzami,
byliby więźniami wojennymi, ale są cywilami i to, co z nimi
robiono, było tym bardziej niesprawiedliwe. On i jego towarzysze
robili coś złego, tyle wiedział na pewno. Gdyby istniała
jakakolwiek sprawiedliwość, to ci ludzie nie byliby w taki sposób
rozstrzeliwani, bez procesu, bez żadnego dowodu winy. Setki mężczyzn
nie może tak po prostu zniknąć. Krewni będą ich szukać i w
końcu oddział Drażena odpowie za ich śmierć. Jeżeli Gojković
nie chciał świadków, to co z jego własnymi żołnierzami? Czyż
nie byli świadkami zbrodni? Skąd wiadomo, że nikt nie będzie
mówić? (…)
Ivan, zauważywszy może, że Drażenowi
robi się niedobrze, zaproponował mu mocną, domową śliwowicę. Po
paru łykach Drażen poczuł się lepiej. Poddając się działaniu
alkoholu, był w stanie nadal strzelać, przez pewien czas nie
myśląc. Kiedy kolejny raz pociągnął łyk śliwowicy, dostrzegł
kątem oka chłopca wysiadającego z autobusu. Chłopiec nie miał
przewiązanych oczu i Drażen zobaczył jego twarz, choć obiecywał
sobie, że nie będzie patrzeć na twarze więźniów, bo utrudniało
to strzelanie. Chłopiec mógł mieć piętnaście lat, może mniej.
Był bez koszulki i w słońcu jego skóra wydawała się blada.
Chłopiec spojrzał na żołnierzy, a potem na rząd zwłok na polu.
Oczy robiły mu się coraz większe i większe, jak gdyby nie mógł
zrozumieć tego, co widzi. „Ależ on jest chłopcem, tylko
chłopcem” - szepnął Drażen do siebie, starając się nie stanąć
za nim. Kiedy więźniowie uklękli przed plutonem egzekucyjnym,
moment wcześniej, niż padł rozkaz, żeby strzelać, Drażen
usłyszał głos chłopca. „Mamo – szeptał - Mamo!” Tamtego
dnia Drażen słyszał mężczyzn błagających o darowanie życia,
dorosłych mężczyzn płaczących jak dzieci, słyszał jak
więźniowie obiecywali żołnierzom pieniądze, samochody, a nawet
domy. Wielu przeklinało, niektórzy szlochali. Ale ten chłopiec po
prostu wołał matkę, jak wzywają ją czasem dzieci obudzone ze
złego snu, kiedy potrzebują jedynie matczynej ręki na czole.
Minutę później chłopiec już nie żył, ale Drażen był pewien,
że dalej słyszy jego głos. Zaczynam mieć halucynacje, pomyślał.
Po raz drugi tego dnia poczuł tak silne mdłości, że musiał pójść
w krzaki, aby zwymiotować. Wymiotował żółtawą cieczą cuchnącą
alkoholem. (…)
O trzeciej po południu było po
wszystkim. Gojković oznajmił, że więcej autobusów nie będzie, i
żołnierze szybko wsiedli do swojego. Słonce wciąż stało wysoko
na niebie, odór unoszący się w powietrzu był nie do zniesienia.
Drażen znów chciał wskoczyć do wody lub wziąć prysznic i
spłukać z siebie woń śmierci. Gdyby przynajmniej mógł umyć
ręce! Starannie je obejrzał. Nie było na nich krwi, jedynie
pęcherz na prawym palcu wskazującym. Okrągły, różowy pęcherz.
Jakie to dziwne, pomyślał Drażen, mieć pęcherz od zabijania
ludzi. Ocenił, że musiał strzelać około siedemdziesięciu razy.
Zabił być może siedemdziesięciu ludzi i miał pęcherz! Nagle
wydało mu się to tak zabawne, że zaczął się histerycznie śmiać.
Slavenka Drakulić
Oni nie skrzywdziliby nawet muchy …
fragmenty z rozdziału Jeden dzień
z życia Drażena Erdemovicia
Tłumaczenie: Jakub Szacki
Wydawnictwo W.A.B
Dom pełen ciszy; świat pełen spokoju
Dom pełen ciszy; świat pełen spokoju.
Czytelnik stał się książką; letni wieczór
Był jak świadome istnienie tej książki.
Dom pełen ciszy; świat pełen spokoju.
Słowa brzmiały tak, jakby książka nie istniała,
Choć czytelnik pochylał się nad jej stronicą
I pragnął się pochylać, pragnął intensywnie
Być badaczem, któremu książka mówi prawdę,
Któremu letni wieczór jest jak doskonałość
Myśli. Dom pełen ciszy: taki musiał być.
Cisza była składnikiem sensu, częścią myśli:
Danym doskonałości wstępem na stronicę.
A świat pełen spokoju. Prawda w takim świecie,
Gdzie spokój jest jedynym sensem, sama jest
Spokojem, sama latem i wieczorem, sama
Czytelnikiem, schylonym późno, czytającym.
Wallace Stevens
przekład Stanisław Barańczak
Czytelnik stał się książką; letni wieczór
Był jak świadome istnienie tej książki.
Dom pełen ciszy; świat pełen spokoju.
Słowa brzmiały tak, jakby książka nie istniała,
Choć czytelnik pochylał się nad jej stronicą
I pragnął się pochylać, pragnął intensywnie
Być badaczem, któremu książka mówi prawdę,
Któremu letni wieczór jest jak doskonałość
Myśli. Dom pełen ciszy: taki musiał być.
Cisza była składnikiem sensu, częścią myśli:
Danym doskonałości wstępem na stronicę.
A świat pełen spokoju. Prawda w takim świecie,
Gdzie spokój jest jedynym sensem, sama jest
Spokojem, sama latem i wieczorem, sama
Czytelnikiem, schylonym późno, czytającym.
Wallace Stevens
przekład Stanisław Barańczak
Tor pewnej cząstki
Dzisiaj liście płaczą na gałęziach smaganych wiatrem,
Ale nicość zimy nie jest przez to odrobinę mniejsza.
Jest nadal pełna lodowych cieni i rzeźbionego śniegu.
Płacz liści... Stoi się z boku i słyszy.
To płacz nieobojętny, płacz nad kimś.
I choć mówisz, że jesteś cząstką całości,
To w tym wszystkim zjawia się konflikt, jest opór;
I bycie cząstką to wysiłek odmieniania przez przypadki:
Czujesz życie tego, co darzy prawdziwym życiem.
Płacz liści. To nie płacze boska uwaga, to nie jest ludzki płacz
Ani dym po zdmuchniętych bohaterach.
To płacz liści, które nie umieją wyjść poza siebie
Pod nieobecność fantazji, które znaczą tylko tyle,
Ile odnajdzie ucho, tyle, ile odnaleziona
Rzecz, aż w końcu ten płacz nikogo nie dotyczy.
Wallace Stevens
przełożył Jacek Gutorow
Ale nicość zimy nie jest przez to odrobinę mniejsza.
Jest nadal pełna lodowych cieni i rzeźbionego śniegu.
Płacz liści... Stoi się z boku i słyszy.
To płacz nieobojętny, płacz nad kimś.
I choć mówisz, że jesteś cząstką całości,
To w tym wszystkim zjawia się konflikt, jest opór;
I bycie cząstką to wysiłek odmieniania przez przypadki:
Czujesz życie tego, co darzy prawdziwym życiem.
Płacz liści. To nie płacze boska uwaga, to nie jest ludzki płacz
Ani dym po zdmuchniętych bohaterach.
To płacz liści, które nie umieją wyjść poza siebie
Pod nieobecność fantazji, które znaczą tylko tyle,
Ile odnajdzie ucho, tyle, ile odnaleziona
Rzecz, aż w końcu ten płacz nikogo nie dotyczy.
Wallace Stevens
przełożył Jacek Gutorow
Lebensweisheitspielerei
Światło Słońca, coraz słabsze, rozświetla
Popołudnie. Dumni i potężni
Odeszli.
Ci, którzy pozostali: ułomni,
Ostatecznie ludzcy,
Mieszkańcy skurczonej sfery.
Ich ubóstwo to ubóstwo
Będące ubóstwem światła,
Gwiezdna bladość rozwieszona na nitkach.
Wynędzniała jesienna przestrzeń
Stopniowo staje się
Spojrzeniem, kilkoma słowami.
Dotyka nas każdy człowiek, z tym wszystkim,
Czym jest, i tym, jak jest,
W nieświeżym majestacie unicestwienia.
Wallace Stevens
tłum. Jacek Gutorow
Popołudnie. Dumni i potężni
Odeszli.
Ci, którzy pozostali: ułomni,
Ostatecznie ludzcy,
Mieszkańcy skurczonej sfery.
Ich ubóstwo to ubóstwo
Będące ubóstwem światła,
Gwiezdna bladość rozwieszona na nitkach.
Wynędzniała jesienna przestrzeń
Stopniowo staje się
Spojrzeniem, kilkoma słowami.
Dotyka nas każdy człowiek, z tym wszystkim,
Czym jest, i tym, jak jest,
W nieświeżym majestacie unicestwienia.
Wallace Stevens
tłum. Jacek Gutorow
Strach
Strach przechodzi z człowieka na człowieka
Bezwiednie,
Jak dreszcz, co udziela się liściom
Od innych liści.
I naraz całe drzewo drży,
A nie ma ani śladu wiatru.
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
Bezwiednie,
Jak dreszcz, co udziela się liściom
Od innych liści.
I naraz całe drzewo drży,
A nie ma ani śladu wiatru.
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
Demontaż ciszy
Najpierw odśrubuj od niej uszy,
Ostrożnie, żeby się nie pogubiły.
Ostrym gwizdem rozplataj jej brzuch.
Jeśli jest w nim popiół, zmruż oczy
I dmuchnij – niech leci z wiatrem.
Jeśli woda, uśpiona woda,
Postaraj się o korzeń kwiatu, który od miesiąca nic nie pił.
Kiedy dotrzesz do kości,
A nie masz ze sobą psa
Ani sosnowej trumny
I wozu zaprzężonego w woły, aby z kości wydobyć klekot,
Wsuń je szybko pod własną skórę.
Gdy następnym razem się zgarbisz,
Poczujesz, jak uciskają twój własny szkielet.
Otacza cię głuchy mrok.
Powoli i cierpliwie
Szukaj jej serca. Będziesz musiał
Długo czołgać się w głąb pustych niebios,
Zanim posłyszysz jego bicie.
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
Ostrożnie, żeby się nie pogubiły.
Ostrym gwizdem rozplataj jej brzuch.
Jeśli jest w nim popiół, zmruż oczy
I dmuchnij – niech leci z wiatrem.
Jeśli woda, uśpiona woda,
Postaraj się o korzeń kwiatu, który od miesiąca nic nie pił.
Kiedy dotrzesz do kości,
A nie masz ze sobą psa
Ani sosnowej trumny
I wozu zaprzężonego w woły, aby z kości wydobyć klekot,
Wsuń je szybko pod własną skórę.
Gdy następnym razem się zgarbisz,
Poczujesz, jak uciskają twój własny szkielet.
Otacza cię głuchy mrok.
Powoli i cierpliwie
Szukaj jej serca. Będziesz musiał
Długo czołgać się w głąb pustych niebios,
Zanim posłyszysz jego bicie.
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
Niebiańscy nadzorcy
Czy oni liczą skrupulatnie moje kroki?
Czy doszli już do liczby, ciągnącej za sobą
Siekany przecinkami ogon zer? Czy zdążyłem
Teoretycznie i pieszo dojść do najbliższej gwiazdy?
Wskrzeście dla mnie, proszę,
Jeden z moich pierwszych kroków.
Ubranko, jakie miałem na sobie, ma być wyprasowane.
I żeby matka trzymała mnie mocno za rączkę.
To pewnie naszą babcię widać
W otwartej trumnie. Ręce ma spękane –
Tyle się naszorowała tej podłogi,
Którą zadeptujemy czarnymi butami.
Trzy kroczki, po których ktoś mnie podnosi pod pachy,
Abym ją pocałował, i trzy równie małe,
Którymi odstępuję... Czy ich gromkie echo
Ciągle rozbrzmiewa, chociaż coraz słabiej?
Czy to możliwe, żeby ten duży pies,
Siedzący jak sfinks na brzegu szarego Atlantyku,
Ciągle słyszał skrzypienie moich nowych butów
Tamtego dnia, po drugiej stronie świata?
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
Czy doszli już do liczby, ciągnącej za sobą
Siekany przecinkami ogon zer? Czy zdążyłem
Teoretycznie i pieszo dojść do najbliższej gwiazdy?
Wskrzeście dla mnie, proszę,
Jeden z moich pierwszych kroków.
Ubranko, jakie miałem na sobie, ma być wyprasowane.
I żeby matka trzymała mnie mocno za rączkę.
To pewnie naszą babcię widać
W otwartej trumnie. Ręce ma spękane –
Tyle się naszorowała tej podłogi,
Którą zadeptujemy czarnymi butami.
Trzy kroczki, po których ktoś mnie podnosi pod pachy,
Abym ją pocałował, i trzy równie małe,
Którymi odstępuję... Czy ich gromkie echo
Ciągle rozbrzmiewa, chociaż coraz słabiej?
Czy to możliwe, żeby ten duży pies,
Siedzący jak sfinks na brzegu szarego Atlantyku,
Ciągle słyszał skrzypienie moich nowych butów
Tamtego dnia, po drugiej stronie świata?
Charles Simic
tłum. Stanisław Barańczak
wtorek, 23 kwietnia 2013
Złożył ślub w surowym chramie
Złożył ślub w surowym chramie
Przed posągiem Marii świętym,
Że zostanie wierny damie
O spojrzeniu nieugiętym.
Zapomniawszy o swym ślubie
Pieścił każdą napotkaną,
W nocnych bójkach szedł ku zgubie,
Aż przed bramą raju stanął.
„Czyś nie przysiągł w moim chramie-
Głos Madonny zabrzmiał święty-
Że zostaniesz wierny damie,
Która wzrok ma nieugięty?
Odejdź, bowiem Władcy świata
Nie o takie chodzi plony.
Kto przysięgą swą pomiata,
Ten przez Boga jest wzgardzony”
Ale smutny, załamany,
Padł ku Marii stopom świętym :
„Nigdzie nie spotkałem damy
O spojrzeniu nieugiętym”.
Nikołaj Gumilow
tłum. Leopold Lewin
Przed posągiem Marii świętym,
Że zostanie wierny damie
O spojrzeniu nieugiętym.
Zapomniawszy o swym ślubie
Pieścił każdą napotkaną,
W nocnych bójkach szedł ku zgubie,
Aż przed bramą raju stanął.
„Czyś nie przysiągł w moim chramie-
Głos Madonny zabrzmiał święty-
Że zostaniesz wierny damie,
Która wzrok ma nieugięty?
Odejdź, bowiem Władcy świata
Nie o takie chodzi plony.
Kto przysięgą swą pomiata,
Ten przez Boga jest wzgardzony”
Ale smutny, załamany,
Padł ku Marii stopom świętym :
„Nigdzie nie spotkałem damy
O spojrzeniu nieugiętym”.
Nikołaj Gumilow
tłum. Leopold Lewin
Wenus
Na dalekiej planecie Wenus
Słońce świeci stokroć złociściej
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Drzewa mają błękitne liście
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Nie ma władczych snów ani szorstkich
Bo narzecze aniołów z Wenus
Same tylko zna samogłoski
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Przedśmiertnego nie ma cierpienia
Jeśli kto umiera na Wenus
To się w parę wodną zamienia
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Nie ma władczych snów ani szorstkich
Bo narzecze aniołów z Wenus
Same tylko zna samogłoski
A to było a to było w owe lata
Z których śladu nie zostało w pustce świata
A to była a to była ta kraina
Która nawet we śnie się nie przypomina
Może las ten to jest dusza Twoja
Może las ten to jest miłość moja
Umierając może właśnie tego czasu
Odejdziemy razem do owego lasu
Może las ten to jest dusza Twoja
Może las ten to jest miłość
Mikołaj Gumilow
tłum. Adam Pomorski, Witold Dąbrowski
Słońce świeci stokroć złociściej
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Drzewa mają błękitne liście
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Nie ma władczych snów ani szorstkich
Bo narzecze aniołów z Wenus
Same tylko zna samogłoski
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Przedśmiertnego nie ma cierpienia
Jeśli kto umiera na Wenus
To się w parę wodną zamienia
Tam na Wenus ach tam na Wenus
Nie ma władczych snów ani szorstkich
Bo narzecze aniołów z Wenus
Same tylko zna samogłoski
A to było a to było w owe lata
Z których śladu nie zostało w pustce świata
A to była a to była ta kraina
Która nawet we śnie się nie przypomina
Może las ten to jest dusza Twoja
Może las ten to jest miłość moja
Umierając może właśnie tego czasu
Odejdziemy razem do owego lasu
Może las ten to jest dusza Twoja
Może las ten to jest miłość
Mikołaj Gumilow
tłum. Adam Pomorski, Witold Dąbrowski
Przy kominku
Spływał nocy cień... Drwa się dopalały.
Z gorzkich jego ust słowa mu spływały.
Nieruchomy wzrok utkwił w ciemnej dali
i nad sobą sam tak się smutno żalił:
”Przeniknąłem w głąb nieznajomych lądów,
osiemdziesiąt dni sunął tren wielbłądów.
Łańcuch groźnych gór, las, rozlane wody
i w dalekiej mgle czyjeś dziwne grody.
Nieraz stamtąd w noc pod namiotów krycie
dolatało nas tajemnicze wycie.
Las rąbaliśmy, rowyśmy kopali,
podchodziły lwy, myśmy się nie bali.
Żaden bowiem tchórz pośród nas nie kroczył,
trafiał celny strzał między ich złe oczy.
Odkopaliśmy z piasku tam świątynię,
jedna z tamtych rzek mym imieniem słynie.
I w krainie wód zza jeziornej strony
wielkich plemion pięć biło mi pokłony.
Teraz zbyłem sił, jestem jakby we śnie,
chora dusza ma ciężko i boleśnie.
I poznałem strach po raz pierwszy w życiu
pogrzebany tu, w czterech ścian ukryciu.
Nawet strzelby błysk, nawet cios obucha
nie są w stanie już zerwać mi łańcucha''.
A kobieta zła w pysze swego ciała
wparta w ciemny kąt jego słów słuchała.
Nikołaj Gumiłow
przekład Kazimierz Andrzej Jaworski
Z gorzkich jego ust słowa mu spływały.
Nieruchomy wzrok utkwił w ciemnej dali
i nad sobą sam tak się smutno żalił:
”Przeniknąłem w głąb nieznajomych lądów,
osiemdziesiąt dni sunął tren wielbłądów.
Łańcuch groźnych gór, las, rozlane wody
i w dalekiej mgle czyjeś dziwne grody.
Nieraz stamtąd w noc pod namiotów krycie
dolatało nas tajemnicze wycie.
Las rąbaliśmy, rowyśmy kopali,
podchodziły lwy, myśmy się nie bali.
Żaden bowiem tchórz pośród nas nie kroczył,
trafiał celny strzał między ich złe oczy.
Odkopaliśmy z piasku tam świątynię,
jedna z tamtych rzek mym imieniem słynie.
I w krainie wód zza jeziornej strony
wielkich plemion pięć biło mi pokłony.
Teraz zbyłem sił, jestem jakby we śnie,
chora dusza ma ciężko i boleśnie.
I poznałem strach po raz pierwszy w życiu
pogrzebany tu, w czterech ścian ukryciu.
Nawet strzelby błysk, nawet cios obucha
nie są w stanie już zerwać mi łańcucha''.
A kobieta zła w pysze swego ciała
wparta w ciemny kąt jego słów słuchała.
Nikołaj Gumiłow
przekład Kazimierz Andrzej Jaworski
ja i ty
tak, wiem, że z tobą jam nie para
z innej przybyłem tu krainy
mnie się podoba nie gitara,
lecz dzikiej zurny dźwięk jedyny
wiersze me czytam nie w salonie
ciemnym sukienkom i ubraniom
lecz wodospadom w głazów łonie
smokom, obłokom nad otchłanią
jak smagły Arab chcę w oazie
przypaść do wody, pić namiętnie
a nie jak rycerz na obrazie
wpatrzony w gwiazdy, czekać smętnie...
Nikołaj Gumilow
z innej przybyłem tu krainy
mnie się podoba nie gitara,
lecz dzikiej zurny dźwięk jedyny
wiersze me czytam nie w salonie
ciemnym sukienkom i ubraniom
lecz wodospadom w głazów łonie
smokom, obłokom nad otchłanią
jak smagły Arab chcę w oazie
przypaść do wody, pić namiętnie
a nie jak rycerz na obrazie
wpatrzony w gwiazdy, czekać smętnie...
Nikołaj Gumilow
Ballada
Pięć rumaków darował mi druh mój Lucyfer
Oraz pierścień cudowny, złoty pierścień z rubinem,
Bym w pieczary zagłębiał się chłodne i ciche,
Lice nieba o jutrzni podpatrywał niewinne.
Uderzały kopytem rumaki, wabiące
W ziemskie dale zwodnicze, w przygodę i przestrzeń,
I wierzyłem, że dla mnie zapala się słońce
Lśniąc jak rubin, gdy złoty obraca się pierścień.
W gwiezdną noc, blady świt – rozwiewały się grzywy,
Wędrowałem, nie znając ni snu, ni wytchnienia.
I bawiły mnie czarnych rumaków porywy
I rozbłyski mojego złotego pierścienia.
Hen, na szczytach poznania – szaleństwo i śnieg,
Ale spiąłem rumaki, smagnąłem je biczem
I na szczyty poznania skierowałem ich bieg,
I ujrzałem tam panią ze smutnym obliczem.
Drżał jak struna jej głos – z odpowiedzią pytanie
W zagadkowych, zielonych zlewało się oczach.
Przeto pierścień oddałem księżycowej tej pani
Za mieniącą się złudnie rozrzutność warkocza.
I wzgardziwszy mną wtedy, i drwiąc ze słabego,
Wrota w mroczne przepaście Lucyfer mi rozwarł
I darował mi druh mój rumaka szóstego,
Zaś ostatni ten rumak na imię miał Rozpacz.
Nikołaj Gumilow
przełożył Wiktor Woroszylski
Oraz pierścień cudowny, złoty pierścień z rubinem,
Bym w pieczary zagłębiał się chłodne i ciche,
Lice nieba o jutrzni podpatrywał niewinne.
Uderzały kopytem rumaki, wabiące
W ziemskie dale zwodnicze, w przygodę i przestrzeń,
I wierzyłem, że dla mnie zapala się słońce
Lśniąc jak rubin, gdy złoty obraca się pierścień.
W gwiezdną noc, blady świt – rozwiewały się grzywy,
Wędrowałem, nie znając ni snu, ni wytchnienia.
I bawiły mnie czarnych rumaków porywy
I rozbłyski mojego złotego pierścienia.
Hen, na szczytach poznania – szaleństwo i śnieg,
Ale spiąłem rumaki, smagnąłem je biczem
I na szczyty poznania skierowałem ich bieg,
I ujrzałem tam panią ze smutnym obliczem.
Drżał jak struna jej głos – z odpowiedzią pytanie
W zagadkowych, zielonych zlewało się oczach.
Przeto pierścień oddałem księżycowej tej pani
Za mieniącą się złudnie rozrzutność warkocza.
I wzgardziwszy mną wtedy, i drwiąc ze słabego,
Wrota w mroczne przepaście Lucyfer mi rozwarł
I darował mi druh mój rumaka szóstego,
Zaś ostatni ten rumak na imię miał Rozpacz.
Nikołaj Gumilow
przełożył Wiktor Woroszylski
Marzenia
W opuszczonych domostwa ścianach,
na pustkowiu, w mroku zimowym
stary kruk i żebrak w łachmanach
o marzeniach wiedli rozmowy.
Kruk, skrzydłami trwożnie trzepocząc
opowiadał w dreszczu ekstazy,
że na gruzach zamczyska nocą
czarodziejskie widział obrazy.
Że we wzlocie dumnym i śmiałym
o ponurym zapomniał świecie,
był cudownym łabędziem białym,
brudny żebrak – wspaniałym księciem.
Żebrak łkał bezsilnie i głucho,
noc ciężarem legła wokoło.
Przechodząca obok starucha
znakiem krzyża kreśliła koło.
Nikołaj Gumilow
przełożyła Danuta Wawiłow
na pustkowiu, w mroku zimowym
stary kruk i żebrak w łachmanach
o marzeniach wiedli rozmowy.
Kruk, skrzydłami trwożnie trzepocząc
opowiadał w dreszczu ekstazy,
że na gruzach zamczyska nocą
czarodziejskie widział obrazy.
Że we wzlocie dumnym i śmiałym
o ponurym zapomniał świecie,
był cudownym łabędziem białym,
brudny żebrak – wspaniałym księciem.
Żebrak łkał bezsilnie i głucho,
noc ciężarem legła wokoło.
Przechodząca obok starucha
znakiem krzyża kreśliła koło.
Nikołaj Gumilow
przełożyła Danuta Wawiłow
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Zielone kategorie
Nigdy zapewne, Prytherchu, nie słyszałeś o Kancie?
Osobliwy to był człowiek! Cóż by on powiedział
o twoim życiu, wolnym od walki
przeciwieństw; wolnym także
od chwiejnej myśli toczącej bój
ze światem, który sama stworzyła?
Tu wszystko jest pewne;
przedmiot wrośnięty w żywy
kwiat, drzewo i kamień. Nawet gdy śpisz
w niskiej izbie, ciemna zieleń
prze na belki. Czas i przestrzeń
nie są posłuszną twej woli
matematyką, tylko zielonym kalendarzem
za którym podąża twoje serce. Jakżebyś inaczej
odnalazł drogę do domu albo wiedział kiedy umrzeć,
powoli i cierpliwie jak ci,
którzy z głębi zielonego przypływu
wznieśli te kamienie przy drodze?
Na nic tu jego logika. Ale i twoja myśl
zachwiałaby się pod nagłym powiewem
zimnego geniuszu. A jednak
gdyby dane wam było spotkać się w ogrodzie, chronionym
przed ciągłym zalewem dzikiej zieleni, doszlibyście do zgody,
z tą samą wiarą, przy niebieskim płomieniu gwiazd.
R.S.Thomas
przełożył Antoni Orzech
Osobliwy to był człowiek! Cóż by on powiedział
o twoim życiu, wolnym od walki
przeciwieństw; wolnym także
ze światem, który sama stworzyła?
Tu wszystko jest pewne;
przedmiot wrośnięty w żywy
kwiat, drzewo i kamień. Nawet gdy śpisz
w niskiej izbie, ciemna zieleń
prze na belki. Czas i przestrzeń
nie są posłuszną twej woli
matematyką, tylko zielonym kalendarzem
za którym podąża twoje serce. Jakżebyś inaczej
odnalazł drogę do domu albo wiedział kiedy umrzeć,
powoli i cierpliwie jak ci,
którzy z głębi zielonego przypływu
wznieśli te kamienie przy drodze?
Na nic tu jego logika. Ale i twoja myśl
zachwiałaby się pod nagłym powiewem
zimnego geniuszu. A jednak
gdyby dane wam było spotkać się w ogrodzie, chronionym
przed ciągłym zalewem dzikiej zieleni, doszlibyście do zgody,
z tą samą wiarą, przy niebieskim płomieniu gwiazd.
R.S.Thomas
przełożył Antoni Orzech
Kaplica
Na uboczu, opodal głównej drogi, wtopiona
w cichą, dziewiętnastowieczną szarość,
stoi kaplica, co swoją szpetotą nie zwabi
przejeżdżających tu
wycieczkowiczów. Samochody płyną
i rzeka płynie, i wartkie cienie
chmur, a kaplica coraz głębiej
zanurza się w trawie.
Lecz kiedyś, w podobny wieczór,
w mroku spowijającym audytorium,
pewien kaznodzieja zajął się ogniem
i płonął przed swymi słuchaczami
mocnym, dziwnym światłem, aż ujrzeli
świetność jałowych gór
wokół i odśpiewali swoje amen
z pasją ludzi tępych, lecz
podatniejszych na zbawienie.
R. S. Thomas
przełożył Andrzej Szuba
w cichą, dziewiętnastowieczną szarość,
stoi kaplica, co swoją szpetotą nie zwabi
przejeżdżających tu
wycieczkowiczów. Samochody płyną
i rzeka płynie, i wartkie cienie
chmur, a kaplica coraz głębiej
zanurza się w trawie.
Lecz kiedyś, w podobny wieczór,
w mroku spowijającym audytorium,
pewien kaznodzieja zajął się ogniem
i płonął przed swymi słuchaczami
mocnym, dziwnym światłem, aż ujrzeli
świetność jałowych gór
wokół i odśpiewali swoje amen
z pasją ludzi tępych, lecz
podatniejszych na zbawienie.
R. S. Thomas
przełożył Andrzej Szuba
Występ
Będąc na tyle nieroztropnym, żeby ją poślubić,
Nigdy nie wiedziałem, kiedy nie gra.
„Kocham cię" - mówiła; słyszałem westchnienia
Z widowni. „Nienawidzę cię". Nigdy nie mogłem być pewny,
Że tam jeszcze są. Była śliczna. A ja byłem
Lusterkiem, przed którym robiła makijaż.
Umiejętnie zarządzałem falującą łąką
Jej ciała. Co wieczór na tej łące pasły się ich oczy.
Zdana na samą siebie, stoi teraz
Na kruchej estradzie i gra swoją ostatnią rolę.
Wyśmienita. Nigdy w całej swojej karierze
Nie była tak dobra. A jednak kurtyna
Opadła. Wyjdź zza niej, czarodziejko,
I odbierz hołd widzów. Spójrz, ja też klaszczę.
R. S. Thomas
tłumaczył Andrzej Szuba
Nigdy nie wiedziałem, kiedy nie gra.
„Kocham cię" - mówiła; słyszałem westchnienia
Z widowni. „Nienawidzę cię". Nigdy nie mogłem być pewny,
Że tam jeszcze są. Była śliczna. A ja byłem
Lusterkiem, przed którym robiła makijaż.
Umiejętnie zarządzałem falującą łąką
Jej ciała. Co wieczór na tej łące pasły się ich oczy.
Zdana na samą siebie, stoi teraz
Na kruchej estradzie i gra swoją ostatnią rolę.
Wyśmienita. Nigdy w całej swojej karierze
Nie była tak dobra. A jednak kurtyna
Opadła. Wyjdź zza niej, czarodziejko,
I odbierz hołd widzów. Spójrz, ja też klaszczę.
R. S. Thomas
tłumaczył Andrzej Szuba
Drogi spotkania
Jednemu Bóg mówi: Spotkasz
mnie w liczbach i cyfrach,
moją piękność zobaczysz w gwiazdach,
wykresach i równaniach mojego królestwa.
Twoje soczewki będą modlitwą
do moich przestrzeni: najdalsza
i najgłębsza, nigdy
mnie nie ogarną. Do
drugiego mówi: Jestem krzewem płonącym,
w samym środku twojego świata, odłóż
całą swą wiedzę i zbliż się do mnie
nagimi zmysłami. A do niego
rzekł: Ze względu na twą pychę
i posępność uczuć,
przyjdę do ciebie w najprostszy sposób,
w ciele człowieka powieszonego
na drzewie, które zamieniłeś
na budulec a ty mnie nie
poznasz.
R.S.Thomas
przełożył Antoni Orzech
mnie w liczbach i cyfrach,
moją piękność zobaczysz w gwiazdach,
wykresach i równaniach mojego królestwa.
Twoje soczewki będą modlitwą
do moich przestrzeni: najdalsza
i najgłębsza, nigdy
mnie nie ogarną. Do
drugiego mówi: Jestem krzewem płonącym,
w samym środku twojego świata, odłóż
całą swą wiedzę i zbliż się do mnie
nagimi zmysłami. A do niego
rzekł: Ze względu na twą pychę
i posępność uczuć,
przyjdę do ciebie w najprostszy sposób,
w ciele człowieka powieszonego
na drzewie, które zamieniłeś
na budulec a ty mnie nie
poznasz.
R.S.Thomas
przełożył Antoni Orzech
Słowo
Ukazało się pióro, a Bóg powiedział:
"Pisz czym jest byt
człowieczy". I moja dłoń na długo
zawisła nad czystą stronicą,
aż, jak ślady stóp
zagubionego wędrowca, litery
wypełniły pustkę
kartki, a ja wyczytałem
z nich słowo "samotność". I ręka już drgnęła
by je zmazać, jednak ci wszyscy
czekający w oknie życia
zakrzyknęli gromko: "To prawda!"
R.S. Thomas
tłumaczenie Jabrzemski
"Pisz czym jest byt
człowieczy". I moja dłoń na długo
zawisła nad czystą stronicą,
aż, jak ślady stóp
zagubionego wędrowca, litery
wypełniły pustkę
kartki, a ja wyczytałem
z nich słowo "samotność". I ręka już drgnęła
by je zmazać, jednak ci wszyscy
czekający w oknie życia
zakrzyknęli gromko: "To prawda!"
R.S. Thomas
tłumaczenie Jabrzemski
Wrzosowisko
Jest piękne i milczące;
powietrze rozrzedzone
jak wnętrze katedry
oczekujące jakiejś obecności. To
również tutaj, z nicości,
wyłania się jastrząb, miękki jak
śnieg, o szponach z ognia,
ćwiartujący nagą ziemię,
by dopaść pierzchającej ofiary;
krążący nad zalążkiem krzyku,
obecny, potem nieobecny,
jak moja wiara w Boga.
R.S. Thomas
przełożył Andrzej Szuba
powietrze rozrzedzone
jak wnętrze katedry
oczekujące jakiejś obecności. To
również tutaj, z nicości,
wyłania się jastrząb, miękki jak
śnieg, o szponach z ognia,
ćwiartujący nagą ziemię,
by dopaść pierzchającej ofiary;
krążący nad zalążkiem krzyku,
obecny, potem nieobecny,
jak moja wiara w Boga.
R.S. Thomas
przełożył Andrzej Szuba
Nie, na początku była cisza
Nie, na początku była cisza,
która została przerwana słowami
zakazującymi jej przerywania.
Cisza: odgłos ptaka lądującego
na wodzie; odgłos myśli
na brzegu czasu, ćwicz prajęzyk
pierwszych ludzi. Echo
poczętego stwierdzenia w umyśle Boga.
R.S. Thomas
tłum. Katarzyna Idec, Agnieszka
Lewandowska, Natalia Sarbinowska
która została przerwana słowami
zakazującymi jej przerywania.
Cisza: odgłos ptaka lądującego
na wodzie; odgłos myśli
na brzegu czasu, ćwicz prajęzyk
pierwszych ludzi. Echo
poczętego stwierdzenia w umyśle Boga.
R.S. Thomas
tłum. Katarzyna Idec, Agnieszka
Lewandowska, Natalia Sarbinowska
niedziela, 21 kwietnia 2013
Nie mogę się doliczyć swoich twarzy
nie
mogę się doliczyć swoich twarzy
pozuję dla jutra
jestem nieskończenie jutrzejszy
cała rodzina spojrzeń
tłoczy się w moich oczach
Henri Meschonnic
tłum. Krystyna Rodowska
pozuję dla jutra
jestem nieskończenie jutrzejszy
cała rodzina spojrzeń
tłoczy się w moich oczach
Henri Meschonnic
tłum. Krystyna Rodowska
sobota, 20 kwietnia 2013
Bogini urody
Jak więc ją nazwać, tę kobietę na plaży?
Jest ofiarą swej własnej piękności
i złotej pajęczyny pochlebstwa.
Powiedzmy: bogini urody.
Gdy pokazała się już swym wielbicielom
wraca do domu w swój ołtarz w lustro
wielbić się w świątyni pielęgnacji cery.
Skraca drogę idąc przez cmentarz,
gdzie może mimochodem przejrzeć się cała
w błyszczących pomnikach.
Harry Martinson
tłum. Michał Sprusiński
Jest ofiarą swej własnej piękności
i złotej pajęczyny pochlebstwa.
Powiedzmy: bogini urody.
Gdy pokazała się już swym wielbicielom
wraca do domu w swój ołtarz w lustro
wielbić się w świątyni pielęgnacji cery.
Skraca drogę idąc przez cmentarz,
gdzie może mimochodem przejrzeć się cała
w błyszczących pomnikach.
Harry Martinson
tłum. Michał Sprusiński
Późno narodzone roje latających istot
Późno narodzone roje latających istot
prą naprzód pod odlistnionymi drzewami.
Zatrzymują się w osłoniętych miejscach
i zdają się tańczyć w dół i w górę,
tam gdzie słońce jesienne jeszcze przygrzewa.
Nikt nie wypowie ich nazw i rodzajów,
dopóki wiatr jesienny nie wydmie ich z tego roku,
hen na bezdomne powietrzne odmęty.
Gdyby każda z nich mogła nazwać się słowem,
to z wiatrem ulatywałaby mowa życia.
Życie i śmierć, tych dwoje wielkich rozrzutników,
gra tej nocy krociami.
Niezliczone i niezmierne prawie wszystko, co widzimy,
zawsze wywirowuje, na wieczne roztrwonienie.
Harry Martinson
przełożył Leonard Neuger
prą naprzód pod odlistnionymi drzewami.
Zatrzymują się w osłoniętych miejscach
i zdają się tańczyć w dół i w górę,
tam gdzie słońce jesienne jeszcze przygrzewa.
Nikt nie wypowie ich nazw i rodzajów,
dopóki wiatr jesienny nie wydmie ich z tego roku,
hen na bezdomne powietrzne odmęty.
Gdyby każda z nich mogła nazwać się słowem,
to z wiatrem ulatywałaby mowa życia.
Życie i śmierć, tych dwoje wielkich rozrzutników,
gra tej nocy krociami.
Niezliczone i niezmierne prawie wszystko, co widzimy,
zawsze wywirowuje, na wieczne roztrwonienie.
Harry Martinson
przełożył Leonard Neuger