piątek, 31 października 2014

Człowiek jest istotą dokonującą pochówków


"Człowiek jest istotą dokonującą pochówków - to jego najistotniejsza oznaka, nawet gdy jak Antygona kładzie na zwłoki jedynie garść ziemi. Humare: humanitas. Na tym zasadza się kultura. Kultura nie jest rezultatem historii, lecz jej początkiem. Tam, gdzie ludzie wzbraniają się przed grzebaniem zwłok i czcią dla zmarłych lub je zaniedbują, świat staje się niesamowity. Jego zanieczyszczenie jest wobec tego zjawiskiem wtórnym. Zapada cisza i narasta lęk jak w komorze grobowej bez świateł."

Ernst Junger

Eksploracja bezdroży oznacza przede wszystkim poznanie śmierci


Przezwyciężenie lęku przed śmiercią stanowi więc jednoczesne przezwyciężenie każdego innego lęku; wszystkie one mają znaczenie tylko w odniesieniu do tej zasadniczej kwestii. Eksploracja bezdroży oznacza przede wszystkim poznanie śmierci. Prowadzi bezpośrednio ku niej, a nawet, jeśli to konieczne, poza nią. Bezdroże jako gniazdo życia otwiera się w swej nadrzeczywistej pełni, gdy uda się przekroczyć linię. Trwa tam nadmiar świata.

Ernst Junger

Wszystko zapomniałem


Ja bez słów; ja nie mogę.
Słowa mi po co?

Na opuszczonym brzegu
Leżałem nocą.

Ty nie słów słuchaj, bracie.
Słuchaj milczenia.

Nas – zachód jaśniejący –
Odwiewa ziemia.

Lotnych obłoków krążą
polotne morza.

Dniem i mrokiem objęci –
Ja i ty – zorza.

Wiatru więc plusnę falą,
Niebem zapłaczę.

Słowem mówię ci jedno,
Śmiechem - inaczej.

Spijam zachodu smutek –
Wino dostałe.

Wiem – nie żal jest zapomnieć.
Już zapomniałem.

Andriej Bieły
tłum. Anna Kamieńska



Vita nuova


Stałem nad morza bezowocną tonią:
Twarz mą i włosy skrapia rozbryzg fali;
Dzień konający purpurą się pali
Długich promieni; wichry groźnie dzwonią.

Krzyk mew ku brzegu przypływa z oddali —
„Biada!“ zawołam z uznojoną skronią,
Ziarna się dla mnie z pól tych nie wyłonią,
Choć na mój żywot ciągły trud się wali“.

Sieć ma porwana, a jednak raz jeszcze
Chcę ją zarzucić, może mnie wybawi
Połów dotychczas ukryty w głębinie.

I w tem, o chwało! o rozkoszne dreszcze! —
Żar srebrnych członków nad morzem się jawi,
W nim mej przeszłości straszna męka ginie.

Oscar Wilde
tłum. Jan Kasprowicz

Pytanie Augustyna


"Jak mogą szczycić się wolnością wyboru, skoro są niewolnikami grzechu".


św. Augustyn z Hippony

Pytanie Bastiata


Jeśli naturalne intencje rodzaju ludzkiego są tak złe, że niebezpiecznym jest pozwalać ludziom być wolnymi, jak to jest, że intencje tych organizatorów są zawsze dobre? Czy ci legislatorzy i ich przedstawiciele również należą do rodzaju ludzkiego? A może wierzą oni, że są zrobieni z lepszej gliny niż reszta ludzkości? 

Fryderyk Bastiat

Owa ambicja hołoty


"Sprawiła to owa mania demokratyczna, owo pożądanie fraka, owa ambicja hołoty, domaganie się praw bez żadnych zasług."


Stefan Żeromski, Syzyfowe prace

Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności


Wydaje mi się, że największym dobrodziejstwem na tym świecie jest fakt, że umysł ludzki nie jest w stanie skorelować całej swej istoty. Żyjemy na spokojnej wyspie ignorancji pośród czarnych mórz nieskończoności i wcale nie jest powiedziane, że w swej podróży zawędrujemy daleko.

Nauki - a każda z nich dąży we własnym kierunku - nie wyrządziły nam jak dotąd większej szkody; jednakże pewnego dnia, gdy połączymy rozproszoną wiedzę, otworzą się przed nami tak przerażające perspektywy rzeczywistości, a równocześnie naszej strasznej sytuacji, że albo oszalejemy z powodu tego odkrycia albo uciekniemy od tego śmiercionośnego światła przenosząc się w spokój i bezpieczeństwo nowego mrocznego wieku.

H.P. Lovecraft

Erik von Kuehnelt-Leddihn


Odpowiedzialność przed Bogiem zastąpiono strachem przed statystykami sondaży opinii publicznej.”

Mass media (czyli półinteligenci indoktrynujący ćwierćinteligentów)”

Dlaczego określenie „spokój cmentarza” wywołuje u większości współczesnych ludzi nieprzyjemne skojarzenia? Czy rzeczywiście spokój i cisza cmentarzy są czymś tak odpychającym? Czy ta cisza nie może być przynoszącą ukojenie okazją do skupienia i namysłu? Ale to właśnie przeraża stuprocentowo demokratycznego i wyemancypowanego obywatela.”

Masom i ich politykom jest wszystko jedno, jak będzie się wiodło ich dzieciom i dzieciom ich dzieci, jakie długi będą musiały spłacić: dla polityków liczą się tylko najbliższe wybory, dla mas konsumpcja i przyjemności czerpane dziś lub w najbliższej przyszłości. Znikome szanse miałaby partia wypisująca na sztandarach ascezę, redukcję świadczeń socjalnych, zbrojenia, przygotowania do wojny (aby zagwarantować pokój) i surowe prawa moralne.”

Odwołanie się do autorytetu Kościoła, wspartego na dwóch tysiącleciach doświadczeń, nie musi być zresztą dyktowane wyłącznie względami religijnymi. Może być po prostu wyrazem rozsądku i instynktu samozachowawczego. Doktryna katolicka proponuje bowiem taką filozoficzną wizję człowieka, w której traktowany jest on jako świadomy podmiot, mający wolną wolę i ponoszący konsekwencje swoich czynów. To połączenie autonomii z wolnością i odpowiedzialnością staje się podstawą do koncepcji sprawiedliwości wyrażającej się w tradycyjnej maksymie suum cuique – każdemu to, co mu się należy. Taka wizja człowieka oraz sprawiedliwości znalazła wyraz w klasycznym konserwatywnym liberalizmie Burke’a, Tocqueville’a czy Lorda Actona. Jednak późniejsza ewolucja liberalnych idei, połączenie ich z radykalnym demokratyzmem, a następnie z socjalizmem sprawiła, że współczesny liberalizm staje się bardzo często wrogiem zarówno chrześcijaństwa, jak i wolności.”

Zawsze istniały dyplomatyczne, gospodarcze, kulturalne i inne więzi między różnymi krajami. Dzisiaj mamy dodatkowo wiele instytucji międzynarodowych. Niektóre z nich są pożyteczne, niektóre nie, inne wręcz szkodliwe. Czerwony Krzyż i Światowa Unia Pocztowa są przykładami pożytecznych organizacji. Istnieją jednak również i takie np. jak ONZ, które dążą do utworzenia rządu światowego. Rząd taki byłby zagrożeniem dla narodowych i lokalnych kultur, tradycji, wartości i doprowadziłby do pozbawienia mniejszych i większych narodów ich własnego oblicza i kulturowych odrębności. Skutkiem niwelatorskiej działalności rządu światowego byłaby cywilizacyjna martwota. To samo odnosi się do rządu ogólnoeuropejskiego.”

Julius Evola, doskonały, choć jednocześnie perwersyjny myśliciel pogańskiej prawicy, traktował faszyzm jako ruch lewicowy, który nie miał niczego wspólnego z autentyczną prawicą.”

Demokracja jako dynamiczna ideologia i namiastka religii zawiera w sobie immanentnie tendencję, aby rozszerzać się poza sferę czysto polityczną, ogarniając inne dziedziny życia.”

Trzy całkowicie lewicowe rewolucje – francuska, bolszewicka i nazistowska – ukształtowały historię ostatnich 200 lat i sprawiły, że były one ‚Stuleciami G': gilotyn, więzień, szubienic, komór gazowych i łagrów (ang. guillotines, gaols, gallows, gas chambers, gulags)”.

Za „wykoncypowane” przy biurku idee i prywatne opinie chcące uchodzić za oryginalne nikt świadomie nie pójdzie w ogień, chyba że w ramach rozpętanej masowej histerii.
Świat jest padołem łez, z którego tylko pogańscy utopiści, zastępujący teolatrię antropolatrią, chcieliby uczynić raj na ziemi. Dominujące dziś myślenie polityczne opiera się na mocnym przekonaniu, że „w gruncie rzeczy” człowiek jest dobry i mądry. Takie błędne opinie w ostatecznym rozrachunku zagrażają naszej przyszłości!

Szczególnie postępowa jest wojna powietrzna, w trakcie której bomby spadają bez różnicy – nikogo nie uprzywilejowując – na wszystkich, na kobiety, starców i dzieci. Jakież to egalitarne! Jakże nowoczesne!

Wszystkie wielkie państwa, szczególnie światowe mocarstwa, mają czarne karty w swojej historii – państwa pogańskie mają ich więcej niż chrześcijańskie. Ale kraje chrześcijańskie, jeśli utracą swoją wiarę, stają się tak samo złe jak pogańskie. Na wpół chrześcijańska Wielka Brytania prowadziła z czystej żądzy zysku wojny opiumowe przeciwko Chinom, aby zmusić je do otwarcia swoich portów dla handlu tym narkotykiem. Masakry w Irlandii (Drogheda 1649!) były bezprzykładne, a w okresie tak zwanej wojny burskiej Brytyjczycy wynaleźli concentration camp, który zrobił oszałamiającą karierę w dwudziestym wieku. W brytyjskich obozach koncentracyjnych zginęły tysiące burskich kobiet, starców i dzieci. Drezno? Hiroszima i Nagasaki? Czy Amerykanie kiedykolwiek wyjaśnili, dlaczego odrzucili japońskie inicjatywy pokojowe w kwietniu 1945 roku (przekazane za pośrednictwem Watykanu) i w lipcu 1945 roku (przekazane za pośrednictwem Moskwy)?

czwartek, 30 października 2014

Dokładne przeciwieństwo starożytnej europejskiej tradycji


Ameryka... stworzyła "cywilizację", która reprezentuje dokładne przeciwieństwo starożytnej europejskiej tradycji. Wprowadziła religię działania i produktywności; postawiła za cel zysk, wielką przemysłową produkcję i mechaniczne, widoczne i ilościowe osiągnięcia ponad wszystko inne. Stworzyło to bezduszną wspaniałość czysto technologicznej i kolektywnej natury, pozbawioną wszelkiego transcendentalnego tła, wewnętrznego świata i czystej duchowości. Ameryka zbudowała społeczeństwo, gdzie człowiek staje się zaledwie instrumentem produkcji i materialnej produktywności wewnątrz konformistycznego społecznego konglomeratu.


Juliusz Evola

Siła wzgórz nie należy do nas


Życie rodzinne musiało być inne w czasach gdy rodzina od sześciu pokoleń żywiła się tym co urodziło się obrębie tych kilku mil wokół wsi. I być może właśnie dlatego widzieli oni nimfy w fontannach i driady w lasach - nie były to zwidy, gdyż istnieją w pewnym sensie prawdziwe (a nie metaforyczne) powiązania między nimi a okolicą. To, co było ziemią, powietrzem, zebranym zbożem a póżniej również chlebem, było w istocie w nich samych. Oczywiście my, którzy żyjemy na zestandaryzowanej, międzynarodowej diecie, jesteśmy sztucznymi istotami pozbawionymi połączenia (zachowanego w sentymencie) z jakimkolwiek fragmentem ziemi. Jesteśmy sztucznymi ludźmi, wykorzenionymi. Siła wzgórz nie należy do nas.







J.R.R. Tolkien

Castellani: Credo Niewierzącego



Wierzę w Nicość Wszystkowytwarzającą, ukazującą się w niebie i na ziemi.
I w Człowieka Rozumnego, jej jedynego Króla i Pana,
który się począł przez Ewolucję Bakterii
i Małpy.
Zrodzony ze Świętej Materii,
został pogrzebany w ciemnościach Średniowiecza.
Był prześladowany, zabijany, poniżany,
pogrążony w nędzy
wynalazł Naukę,
i wstąpił w Erę Demokracji i Inteligencji.
I stamtąd przyjdzie założyć na świecie Raj Ziemski.
Wierzę w Wolną Myśl,
w Cywilizację Maszyny,
w Ogólnoludzkie Braterstwo,
w Nieistnienie grzechu,
w Nieuchronność Postępu,
w Rozkład Ciała
i w Komfortowe Życie.
Amen.

przeł. Jacek Bartyzel

środa, 29 października 2014

Tacy, których nikt nie zna


W pierwszej młodości wierzymy, że wielcy i sławni są lepsi i, koniecznie,  mądrzejsi, no i wszystko dla mnie mogą zrobić, jeżeli zechcą. Magia sławy. W  starości się wie, że sławni wcale nie muszą być lepsi jako ludzie, zwykle gorsi. A  jeżeli chodzi o pracę twórczą, wie się również, że są tacy, których nikt nie zna – lepsi, głębsi, o umyśle ostrzejszym, bezinteresowniejszym, a nawet o rezultatach  pracy rzadszych, nieraz najrzadszych, że oni nigdy, nawet po śmierci nie będą  sławni, bo się tym nigdy nie interesowali, bo były sprawy dla nich milion razy ważniejsze.

Józef Czapski, Wyrwane strony

My nie umrzemy!


Już S. Freud powiadał, że tak naprawdę to nikt nie wierzy we własną śmierć. Gdzieś w głębi duszy każdy podejrzewa własną nieśmiertelność. Jest to tym bardziej niesamowite, że jesteśmy bardzo często świadkami zjawiska śmierci. Tęsknota za nieśmiertelnością jawi się w tej perspektywie jako tragiczna. Nic bowiem nie wskazuje na to, aby zyskała ona swoje spełnienie. Śmierć jest też głównym motywem pojawiającym się w opowiadaniach Stachury. Również dla niego jest ona największym wrogiem. Jednak sama śmierć jest nie tylko źródłem pesymizmu w życiu, lecz także siłą twórczą. Ona to bowiem sprawia, że każda chwila w naszym życiu zyskuje, poprzez nią samą, wymiar nieskończony. Uciekając przed śmiercią, zmuszeni jesteśmy do różnych zabiegów. Większa część twórczości Stachury jest poświęcona właśnie szukaniu ratunku przed tym ciągłym zagrożeniem. Śmierć nie jest oczywiście sprowadzona tylko do wymiaru biologicznego, ale posiada w sobie wszystkie swoje aspekty. Śmierć nie tylko unicestwia ciało, ale także ducha. Śmierć nie tylko powoduje śmierć, ale także strach przed śmiercią. Śmierć nie tylko daje śmierć, ale przede wszystkim zabiera życie. Lecz to zawsze życie ociera się o śmierć, a nie odwrotnie. Życie ma śmierć na swojej drodze173.

Stachura w tej sytuacji postanawia wziąć ją podstępem. Postanawia, że śmierć nie odbierze mu życia, a to z tej przyczyny, że on to życie wypali do końca, nic śmierci nie pozostawiając.

1. Ratunkiem przed śmiercią jest więc życie bez reszty; wypalić się do końca, aby śmierci nic nie zostawić174.
2. Poza tym moc uczucia i chcenia jest w koncepcji Stachury tak wielka, że siłą woli można nie umrzeć175.
3. Można też „tak wieczność sobą zachwycić, żeby nie mogła się bez ciebie obejść”176.
4. Wreszcie można umieścić wieczność między życiem a śmiercią [każda chwila życia posiada w sobie przecież nieskończoność]; odsuwamy tym samym śmierć w nieskończoność uśmiercając ją [tzn. będziemy dążyć do śmierci przez całą wieczność nigdy jej nie osiągając]; śmierci więc nie ma, bo wieczność balansuje między życiem a śmiercią177.

Stachura w toku różnych swoich zabiegów, mających na celu unicestwienie śmierci, dochodzi do swojej własnej koncepcji nieśmiertelności człowieka. Koncepcja ta ma swoje źródło w filozofii Parmenidesa i Jezusa z Nazaretu. Człowiek posiada nie tylko istnienie, ale i bycie. Istniejące i zniszczalne są rzeczy stworzone, cały świat zjawiskowy. Jednakże jest jeszcze świat idei, który już nie istnieje, lecz bytuje. W nim są rzeczy niezniszczalne i nieśmiertelne. To, co jest, nie może nie być178. Stachura powiada: „Bo jak mogę przestać być, jeśli jestem? Być do nich [umarłych] się stosuje!”179. Nie mogę nawet wypowiedzieć zdania negującego, w którym [domyślnie] nie używałbym afirmacji JEST. Mówiąc, że COŚ nie jest, uważam, że nie jest przecież COŚ, czyli jest! „Nie ma ­ nic”. To, co jest, nie byłoby bez tego, co nie jest. Wielka polana to jest to: zobaczenie, że nie ma <nic>. Coś, co jest, i coś, co nie jest ­ TO SAMO180. „Ta sprawa: umieranie ­ to nie jest domena czasownikowa. To jest domena przymiotnikowa. Umierając traci się przymiotnik: żywy. Ale nie czasownik być!”. „Bo jak mogę przestać być, jeżeli jestem? Przestało bić im [umarłym] serce, ale oni są. Bo byli. Być do nich się stosuje”181. Jeżeli jestem umarłym, to nadal przecież JESTEM! Stachura od tego momentu nie wierzy we własną śmierć. Często powiada: „Kiedy umrę, w co nie wierzę...”182. Czasami z niej wręcz drwi: „Wyrzykowski robi trumnę, a ja jemu gówno umrę...!”183. Absolutna śmierć to absolutny nie­byt, a nie­byt nie jest i twierdzenie to odznacza się pełną apodyktycznością, co wykazał Parmenides184.

Manifestacja poglądów na ten temat jest zawarta w pięknym dialogu pomiędzy Jankiem Praderą, Michałem Kątnym i Edmundem Szeruckim:

­ Zawsze będziemy żyć!
­ Tak. Zawsze będziemy żyć!
­ Tak. Zawsze będziemy żyć!185

Nie chodzi przy tym Stachurze o nieśmiertelność w sercach czytelników jego książek. Mówiąc o nieśmiertelności ma on na myśli dosłowny sens tego słowa! 

Oprócz argumentu Parmenidesa, Stachura kreuje jeszcze inne dowody na nieśmiertelność. Jednym z takich dowodów jest też to, że tak śmiesznie łatwo można zginąć186.

173. Idem, Cała jaskrawość, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom III, s. 93
174 . Ibidem, s. 24.
175 . Idem, Siekierezada, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom III, s. 334.
176 . Idem, Wszystko jest poezja, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1982, tom IV, s. 233.
177 . Ibidem, s. 265; atque etiam: Idem, Fabula rasa, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom V, s. 232.
178 . Idem, Wszystko jest poezja, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1982, tom IV, s. 8.
179 . Idem, Cała jaskrawość, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom III, s. 18.
180 . Idem, Wszystko jest poezja, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1982, tom IV, ss. 128, 242.
181 . Ibidem, s. 128.
182 . Idem, Cała jaskrawość, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom III, ss. 80, 93.
183 . Idem, Siekierezada, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1984, tom III, s. 334.
184 . Zob. Idem, Wszystko jest poezja, [w:] Dzieła wszystkie, Czytelnik, Warszawa 1982, tom IV, s. 40.
185 . Ibidem, s. 85

Robert Surma , fragment pracy:
Edwarda Stachury filozofia

Kontemplacyjność


Do istoty samotności kontemplacyjnej, w każdym z rozważanych modeli, należy myślne, milczące pozostawanie z samym sobą, refleksyjne zagłębianie, pogrążanie, zatapianie się w sobie – w najtajniejsze, najintymniejsze pokłady ludzkiego jestestwa, dokąd nie ma przystępu nikt z zewnątrz i dokąd dotrzeć można jedynie w samotności. Michel de Montaigne, renesansowy entuzjasta samotności, charakteryzował ją tymi słowy:

...trzeba sobie zachować jakiś zakamarek, wyłącznie nasz, zupełnie wolny, w którym byśmy pomieścili prawdziwą swobodę i uczynili zeń najmilszą naszą samotnię i ustroń . Tam trzeba się chronić na rozmowy z sobą samym, częste i stałe, i tak poufne, aby żadne zbliżenia ani wpływy nie miały do nich przystępu*.

Cechą konstytutywną samotności kontemplacyjnej jest zatem cichy, wewnętrzny dialog, prowadzony z samym sobą, tudzież – w modelu chrześcijańsko-mistycznym – z Bogiem, który udziela się ludzkiej duszy. Analogiczne rozumienie występuje także w epistemologicznym modelu Husserla, gdzie filozofujący podmiot, wycofawszy się ze świata na drodze fenomenologicznej epoché, pozostaje sam jeden, koncentrując się na treściach własnej świadomości i konstytuując apodyktycznie pewne i niepowątpiewalne, aprioryczne sensy Lebensweltu. 

* M. de Mont aig ne, Próby, t. 1, przeł. T. Boy-Żeleński, s. 338
 

Fragment pracy Związki samotności z kontemplacją
autor: Piotr Domeracki

Epitafium



Żył wesoło, na przemian tak jak ptak, co lata,
Kolejno zakochany, beztroski i tkliwy,
To znowu jak Klitander smutny, nieszczęśliwy.
Pewnego dnia usłyszał: ktoś do drzwi kołata.

To była Śmierć! Poprosił ją, by zaczekała,
By dopisać w sonecie jeszcze kropkę zdążył,
A potem się spokojnie jak trzeba położył
Do skrzyni, w której z zimna jęło drżeć mu ciało.

Był leniwy, wieść niesie, co się nieraz zdarza,
Atrament mu wysychał często w kałamarzu,
Chciał poznać wszystko w świecie, nie znał się na niczym.

I kiedy przyszła chwila, gdy zmęczony życiem
W pewien wieczór zimowy miał z świata odchodzić,
Rzucił jeszcze pytanie: „Po com się urodził?”

Gérard de Nerval
przełożył K.A. Jaworski

Czym jest lęk?


- Czym jest lęk?
- Tyś jest swoim Ja. Ty jesteś lękiem i tym, który lęka się. Ty jesteś przyczyną lęku i jego skutkiem.
- O co się lękam?
- O siebie. Zawsze o siebie. Tylko o siebie.
- O siebie, zgoda. Ale nie zawsze o siebie i nie tylko o siebie. Lękam się na przykład o bliskie mi osoby, żeby się im nic złego nie stało. Lękam się o te osoby, nie o siebie.
- Lękasz się o siebie. Nie lękasz się o dalekie ci osoby, lecz o bliskie, czyli o te, które stanowią o twoim życiu, które stanowią twoje życie. Lękasz się o nie, bo gdyby im co złego stało się, to tobie by co złego stało się.
- Lękam się w jakiś sposób o cały świat, o jego losy.
- Lękasz się o cały świat, bo ty w tym świecie jesteś i gdyby co złego światu stało się, to tobie musiałoby co złego stać się. Lękasz się o siebie, zawsze o siebie, tylko o siebie.
- Nie mogę się na to zgodzić.
- Czy ty na to godzisz się, czy nie godzisz, to jest zupełnie to samo. Bo to albo ty godzisz się, albo ty nie godzisz się. Sencundum non datur. A więc: ty, zawsze ty, tylko ty.

Edward Stachura
Fabula rasa

Piesek patriota


Malutki czarny piesek, ni to pekińczyk, ni to ,,loulou", u Mastaja - podszedł do mnie i długo mi się przyglądał. Później wskoczył mi na kolana, a kiedy położyłem sobie jego łapki na moim ramieniu - patrzał na mnie z niepojętą czułością. Gdyby to był człowiek, powiedziałbym: z rozczuleniem. Mastaj twierdzi, że piesek tak ucieszył się kimś, kto mówi po polsku, gdyż całe siedmioletnie swoje życie słyszał tylko polski i teraz bardzo cierpi, że mówią do niego w obcej mowie.

Lechoń – Dziennik t. II

wtorek, 28 października 2014

Milion informacji o sobie nigdy nie doprowadzi do poznania siebie


To samopoznanie nie jest poznawaniem przez gromadzenie wiedzy o sobie, przez zapamiętywanie, że to i to, i tamto, i jeszcze tamto. Całkowicie wręcz inaczej. Im więcej gromadzisz, im strojniej stroisz się, tym mniej miejsca na nieporównywalną prostotę i nagość. Milion informacji o sobie nigdy nie doprowadzi do poznania siebie. Milion informacji sfabrykuje miliard informacji, a prawdziwego poznania siebie dalej ani cienia. Tak jest z każdym  gromadzeniem, czy to wulgarnym czy tak zwanym subtelnym. Pęczniejący worek pieniędzy nigdy nie zamieni się w szczęście właściciela tego worka. Wszystkie wiersze o miłości nigdy nie zamienią się w miłość. Wszystkie zasoby broni, wszystkie arsenały nigdy nie zamienią się w pokój planety. To samopoznanie jest poznawaniem nie przez akumulację, lecz przez ewakuację, nie przez afirmację, lecz przez negację, która następuje samorzutnie za każdym razem, kiedy jakiś szczegół swojego postępowania zaobserwujesz bez oceniania tego. To jest autonegacja. Ta autonegacja, raz szczęśliwie podjęta, jest szczęśliwie całkowita. Wszystko na śmietnisko! Imię i nazwisko, i przezwisko, i wszystko, co odrażająco, samolubnie z tym związane. Na śmietnisko! I z jaką radością! Ta radość jest radością samopoznawania się.

Edward Stachura
Fabula rasa


Ozymandias

Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi,
Rzekł do mnie: "Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczy
Wśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemi
Tonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,
Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazu
Świadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazu
Odtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce
Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.
A na podstawie napis dochował się cało:
"Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!
Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałą
Gińcie z rozpaczy!" Więcej nic już nie zostało
Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukaże
I piaski bielejące w pustyni obszarze."

Percy Bysshe Shelley
tłumaczenie Adama Asnyka

Wiadomości kieszonkowe

„W kieszeni marynarki Shelleya
Wiersze Keatsa i tom Sofoklesa!"
Raymond Carrier
W stosie bielizny Rimbauda
Książka Micheleta
Traktująca o przeszłości Francji
Opowiada o czasach minionych
Człowiekowi, który ucieka przed przyszłością.
W wygniecionym tobołku Trakla
Wygniecione wiersze Rimbauda.
Pod żółtą bluzą Majakowskiego
Wiersze Jesienina.
Jedyna ręka Cendrarsa
Wyciąga z walizki zeszyt
Wierszy Apollinaire’a. W plecaku Kerouaca
Obok szczoteczki do zębów
Wiersze Whitmana.
Kieszenie, kieszonki, w których ciemność wchodzą
– jak do tajemnej skrytki –
Ręce, klucze, jakieś monety,
I prawie zawsze plik wierszy
W kieszeni Bretona wiersze Azji.
Wszystko to tłoczy się, w czasie gdy moja matka
Przyszywa mi kieszeń do welwetowych spodni.
Wczoraj wpadły tam dalekie głosy,
Rozfalował się ogród, dom stał się bezsenny.

Juan Manuel Roca
w przekładzie Krystyny Rodowskiej

Homer i Osjan

Gdzież są dziś Grecy i gdzież są Celtowie?
Jedni i drudzy zniknęli,
Niby dwa grody wspaniałe,
Przepadło w morskiej czeluści.
Dwie tylko wieże sterczą z wód otchłani,
A te dwie wieże — to Homer i Osjan!
Pierwszy był żebrakiem,
A drugi synem królewskim.
To przepaść!
W jednym wszelako byli sobie równi,
Bo obaj byli ślepcami.
Może to płomień, co gorzał w ich duszach,
A może świetny blask ich wielkiej sławy
Odebrał światło ich oczom?
O wzniosłe duchy! Gdy tylko dotkniecie
Strun swoich lutni czarodziejską dłonią,
Zaraz tworzycie — niby słowo boże —
Świat jakiś nowy przed ludzkim obliczem:
Przedziwnie piękny
I przedziwnie wielki!
Czy wy słyszycie Homera?
W pieśni się jego, jak w kopule niebios,
Odbija uśmiech łagodnej radości;
Tutaj się rodzi purpura jutrzenki
I świetne złoto południowych godzin,
Spływając później łagodnym potokiem
Na lazurowe fale morskiej toni
I na objęte nią zielone wyspy,
Na których z ludzkim rodzajem bogowie
Mile pospołu igrają.
Dzieląc twoje zabawy, o boska miłości!
A czy widzicie, oto tam, Osjana?
We mgłę spowity, nad Północnym Morzem,
Wśród dzikich skał, pospołu z groźną burzą
Huczy swą pieśń poprzez bezkształtną noc…
I wstaje księżyc,
Zachodzącemu słońcu prawie równy
Krwawą czerwienią,
Ponurym światłem pokrywając pustkę,
Po której krążą w posępnych szeregach
Cienie rycerzy
Poległych wśród bitwy.
Wszystko promienne
I wszystko kwitnące —
Zawiera twoja pieśń,
Przodku żebraków, Homerze!
Wszystko ponure
I wszystko pustynne —
Zawiera twoja pieśń,
Potomku królów, Osjanie!
Śpiewajcie dalej, śpiewajcie wciąż dalej,
I bijcie ciągle w struny boskich lutni,
Homerze i Osjanie!
Nadejdą lata,
Wieki, tysiąclecia,
I bezlitośnie wszystko wdepcą w ziemię
— Wy tylko jedni będziecie im święci! —
Na wszystko wówczas tchną zgnilizną śmierci
I tylko wieniec na waszej siwiźnie
Zostanie wiecznie zielony!

Sándor Petőfi
tłum. Wiktor Gomulicki

poniedziałek, 27 października 2014

Jedno z zastarzałych, uświęconych przez poetów kłamstw o kobiecie - to jej subtelność


Jedno z zastarzałych, uświęconych przez poetów kłamstw o kobiecie - to jej subtelność. Nie można sobie wyobrazić dwu mężczyzn tak prymitywnych, jak te dwie światowe damy, które będąc jedna gospodynią śniadania - druga jej gościem - bez przerwy posyłały sobie jadowite spojrzenia i docinki. Albo syna, który by o bardzo mu niemiłym ojcu mówił tak, jak inna znana mi dama o swej najpoczciwszej matce. Kobiety to wielkie dzieci. Z ich instynktem, urokiem, żądzą władzy, aktorstwem i zbrodniczością.

Lechoń – Dziennik t. II
s. 64

Ohydny smród zgnilizny umysłowej i moralnej


Troja, miasto otwarte Brandysa - ohydny smród zgnilizny umysłowej i moralnej, do której bolszewicy w pięć lat zdołali doprowadzić pozostałe w Polsce drugie i trzecie szeregi pisarzy. Literatura "kapo" z obozu koncentracyjnego, płatnego szpicla, nie ma na to określeń. W Mieście niepokonanym już czuło się tę duszyczkę, ale dopiero tutaj wygląda ona całym swym plugast-wem. Nie ma to żadnej wartości, dziesiątorzędny romans kryminalny, wszystko tam jest skłamane. Polska przedwojenna, Paryż, nowa Ambasada. Straszny, odrażający dokument.

(...)

Brandys przypisuje Amerykanom to wszystko, co robią Moskale, przedstawia ich jako morderców politycznych, jako jedną wielką Bezpiekę. Poza tym wszyscy oni i ci, którzy mają coś z nimi wspólnego - szpiegują. Ta książka jest cała przeniknięta źle ukrywaną obsesją szpiegostwa. Ale oczywiście - w obecnej Polsce wszystko jest cudowne, nie ma więzień, Bezpieki, niewoli, jest nawet jakby ewangeliczna wyrozumiałość dla "faszystów", którzy gotowi są przejść na chleb Radkiewicza. Gigantyczne, przerażające łajdactwo.
 

Lechoń – Dziennik t. II
s. 64 i 65

Rewelacja o życiu większości ludzi


W Buddenbrookach jest scena, kiedy stary Tomasz na krótko przed śmiercią dostaje jakiegoś ataku (już nie pamiętam, co to było) i robiąc później rachunki ze sobą – uświadamia sobie, że zmarnował życie, że mógł je przeżyć piękniej i pożyteczniej. Postanawia więc, że schyłek życia spędzi inaczej, że choć przez te ostatnie lata będzie żył tak, jak był powinien. Po czym powraca do zdrowia, zapomina o wszystkim i umiera nic w sobie nie zmieniwszy. Nie pamiętam, abym czytał gdzie indziej coś podobnego. A przecież - to jest rewelacja o życiu większości ludzi. 90 procent ludzkości żyje tak właśnie jak Tomasz Buddenbrook.

Lechoń – Dziennik t. II
s. 58

Wszystkie nasze opinie są gdzieś w najgłębszej swej istocie naszymi realiami uczuciowymi


Stara rzecz Crocego o Balzaku. Ze wstydem myśli się potem o swawoli umysłowej różnych przygodnych krytyków, którzy piszą, co im pod pióro popadnie, bez żadnych kryteriów i najczęściej mając skórę nosorożca na wszelkie piękno. Na dnie każdego sądu leży oczywiście ,,la folie raisonnante" księdza Jakubisiaka, wszystkie nasze opinie są gdzieś w najgłębszej swej istocie naszymi realiami uczuciowymi. Chodzi o to, by je umieć usprawiedliwić, by przeprowadzić rzetelny i pouczający proces myślowy. Croce nie przekonał mnie (jeszcze), ale jestem pod urokiem jego wrażliwości i pełen podziwu dla jego narzędzia sądu. Estetyka staje się pod jego piórem prawdziwą sztuką, gdy najczęściej bywa nieciekawą niemiecką dyscypliną.

Lechoń – Dziennik t. II
s. 42

Debiut poety w wieku lat trzynastu


Miałem lat trzynaście, kiedy wydrukowany został pierwszy mój zbiorek wierszy Na złotym polu. Jest tego świadek, Leszek Straszewicz w Detroit, którego ojciec Ludwik Straszewicz, redaktor "Kuriera Polskiego", był właśnie wydawcą tego zeszyciku. Były tam rzeczy oczywiście bez większej wartości, ale naprawdę przy całej swej naiwności - nienaganne w formie i melodyjne. Jeden wiersz, taki właśnie płynny i banalny, dedykowany był Tetmajerowi, który nadesłał mi podziękowanie o nie zapomnianym przeze mnie po dziś dzień brzmieniu:  "Młodziutkiemu memu koledze Janowi Lechoniowi dziękuję za śliczny wiersz,
winszuję objawów talentu i życzę największego powodzenia."

Lechoń – Dziennik t. II

Dla nich literatura to jest tylko nawóz nieczysty, na którym jak cudowne kwiaty wyrastają katedry historii literatury


Historycy literatury, krytycy bez twórczego talentu nigdy nie dogadają się z pisarzami. Wczoraj na wieczorze Wittlina próbowałem przekonać Kridla, że wielki motyw w Dziadach to sprawa sprzedania się diabłu i że w tym są jakieś osobiste przejścia Mickiewicza. Na to Kridl zaczął się krzywić i oświadczył mi, że jest to psychologizowanie, na którym niczego nie można zbudować. Co to znaczy? Przecież to ja mogę mówić, czy w danym utworze są tylko wpływy, motywy literackie, czy też żywa krew ludzka, bo ja coś podobnego przeżywam. A taki Kridl wie o tym tylko z książek. Ale oczywiście im się zdaje, że my jesteśmy tylko biednymi zbłąkanymi dziećmi, które w ogóle bez opieki profesorów nie dałyby sobie rady. Boy powiedział mi kiedyś, z racji swej polemiki z jednym z najlepszych, z Chrzanowskim: "Dla nich literatura to jest tylko nawóz nieczysty, na którym jak cudowne kwiaty wyrastają katedry historii literatury."

Lechoń – Dziennik t. II
s. 39

Elzenberg arystokratą


Warto w tym miejscu zaznaczyć, wprowadzając wątek osobisty, że Elzenberg był nie tylko wytrawnym teoretykiem wyznawanej z nabożeństwem idei arystokratyzmu ducha, ale także konsekwentnym i niestrudzonym, pomimo odnoszonych porażek, wykonawcą i egzekutorem. Bez cienia przesady można powiedzieć, że Elzenberg miał duszę arystokraty. Był erudytą, człowiekiem o niespotykanej wprost powierzchowności i ogładzie. W pracy naukowej odznaczał się rzetelnością Posiadał zmysł analityczny. Był nad wyraz wymagający i to zarówno w stosunku do siebie, jak w odniesieniu do innych ludzi. Wrodzony, wybujały i zadziorny krytycyzm sprawiał, że Elzenberg nie potrafił przejść obojętnie obok wielu kwestii lub łatwo się zgodzić na proponowane rozwiązania. Zawsze miał własne zdanie, wypowiadane otwartym tekstem, nie bacząc specjalnie na kontrowersje, jakie nim wzbudza, czy konsekwencje, jakie przynosi. Zawsze wierny sobie i wyznawanym poglądom, ironiczny i bohaterski piewca mądrości i cnoty; zaprzysięgły wróg i pogromca ludzkiej głupoty, średniactwa i bezideowości. Znany z polemicznego usposobienia, mistrz ciętej riposty, wsławił się poglądem, że filozofia jest permanentnym stanem wojny

 ...walką o światopogląd, a więc o życie. Kto się w tej walce nie broni, to znaczy nie atakuje, ten ginie: odebrane mu zostaje oblicze własne i zostaje starty z oblicza ziemi.

Toteż Elzenberg nigdy nie ustawał w walce z poglądami, którym był przeciwny. Na tym polu zasłynął jako bezkompromisowy wróg klątwy niewydolnego racjonalizmu, logicyzmu arogancko tępego i scjentyzmu, o którym się wprost wyraził, że szczerze go nienawidzi; programowy kontestator paradygmatu Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, której przedstawicieli zwymyślał od Twardowszczyków, nazywając ich także biurokratami ścisłości; zadeklarowany oponent Sartre’a, którego wykładnię wolności uważał za wręcz groteskową, o filozofii którego miał raczej niskie mniemanie. Demonstrując swoją antypatię do Sartre’a nie taił rewerencji, jaką miał dla Jaspersa, w stosunku do którego zachowywał także daleko posunięty krytycyzm. Równie waleczne sądy Elzenberg formułował pod adresem Tadeusza Kotarbińskiego, zarzucając jemu i jego zwolennikom zbrodnię zamykania dróg przed człowiekiem 29. W ogóle Kotarbiński był wdzięcznym obiektem ciągłych ataków ze strony Elzenberga.

Arystokratyczna umysłowość jednego przecież z najwybitniejszych filozofów polskich dwudziestego stulecia, co zdaje się potwierdzać arystokratyczną miarę i format tej umysłowości, jak to zwykle w takim wypadku bywa, wiedziona wysokimi aspiracjami i pogardą dla wszelkiej płycizny, średniactwa i bylejakości*, zwalczając lumpenproletariacką ciemnotę i aroganctwo uzurpatorów mądrości i cnoty – arystokrację chamszczuchów, przecierając szlaki i przygotowując miejsce dla intronizacji pięknego ideału arystokratycznego, umysłowość i osoba Elzenberga popadała w niełaskę i odrzucenie ze strony tych, których on sam okrywał niełaską i odrzucał. W rezultacie Elzenberg – zaprawiony bojownik w służbie ideału arystokratycznego, podzielił los garstki znanych z historii intelektualistów, filozofów, literatów i artystów, którzy w imię i w obronie tego samego ideału występowali, starając się go zaszczepić społeczeństwu. Ostatecznie więc Elzenberg, trochę na własne życzenie – prowokując, a trochę z własnego wyboru – pragnąc; trochę też z własnego uznania – nie widząc alternatywnej (lepszej) możliwości, za towarzyszkę życia obrał sobie samotność, pogodziwszy się z dolą Wilsonowskiego outsidera. Na dowód tego zaprezentuję obszerniejszy urywek Kłopotu z istnieniem:

Z żadną duszą nie mam świata wspólnego; z żadną duszą nie jest mi wspólne to co rozjaśnia mi drogę, to z czego biorę polot i życie. I daremnie jest dusz takich szukać: na pięknie, na urokach przeżycia, na grze zwiewnych, wieloznacznych symboli nie oprzemy nigdy żadnej wspólnoty. W żadnej bratniej mi świadomości nic z tego, co ukochałem, nie będzie się odbijało jak w mojej, nie dostąpi życia nowego w miejsce tego, które straci wraz ze mną. Nie tylko ja jestem samotny, ale i mój świat jest samotny śród niezmierzonej ilości światów rozdzielonych nieprzekraczalnym absolutem inności wzajemnej. To jest ta melancholia ogromna, ten ocean smutku rozlany nad oceanem piękności, to co sprawia, że nie można umrzeć radośnie. Jakże więc należy umierać? –

* Elzenbergowska dezaprobata dla wszelkiej przeciętności, lichoty, jak on to nazywa (zob. tegoż, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, dz.cyt., s. 254–255) i degrengolady, a na poziomie teoretycznym – relatywizmu (zob. tegoż, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, dz.cyt., s. 398), wielokrotnie
manifestowana, znalazła wyraz również w osobistej deklaracji filozofa, którą wybrałem na jedną z formuł motta tej pracy (przyp. ...odrzucam obniżenie ambicyj i postawę... „nie uroczystą”. Zob. tegoż, Kłopot z istnieniem. Aforyzmy w porządku czasu, dz.cyt., s. 460).

Piotr Domeradzki
fragment pracy:
Elzenbergowski arystokratyzm ducha
(z pominięciem przypisów )

To nie koledzy odsuwali się. Decydowały ich żony ...


Oto dwie rodziny, z którymi żyłem w przyjaźni. Odwiedzaliśmy się często nawzajem. Po powrocie z sanatorium byłem u nich kilkakrotnie. I oni przyjmowali moje zaproszenia, lecz - nie przychodzili..: Zrozumiałem. Przestałem tam chodzić. Oni też nie dali więcej znaku życia.

Kiedyś kolega poprosił, żeby zajść w odwiedziny. Gdy zbliżałem się, spostrzegłem w jego mieszkaniu kogoś w otwartym oknie - znikł na mój widok. Dzwoniłem kilka razy, lecz drzwi nie otworzono. Inny kolega zaprosił mnie do siebie na niedzielę z całą rodziną. Gdy przyszliśmy o umówionej porze, nie było nikogo.

To nie koledzy odsuwali się. Decydowały ich żony, w obawie, że obecność moja może spowodować zarażenie gruźlicą rodziny.

Gdy jadę tramwajem, a w pobliżu znajduje się ktoś z małym dzieckiem – przesuwam się, żeby być jak najdalej. Mam świadomość swojego stanu zdrowia i postępuję tak, by unikać zakażenia otoczenia. Świadomość, niestety, nie osłabia przykrego przeżywania takich sytuacji. Nieraz też przesadza się w ostrożności i izoluje chorych ujawniających się, którzy racjonalnie postępując nie narażają zdrowia otocznia. Nie ulegają natomiast izolacji ci, którzy ukrywają swoją chorobę. To fakt pospolity, że w otoczeniu znajduje się wielu chorych, o których chorobie koledzy dowiadują się dopiero wtedy, gdy już sami idą do poradni ;,G”.

Jednym słowem sytuacja gruźlików w społeczeństwie to nie byle jaki problem. Ale ja jestem twardy zawodnik... Od powrotu z sanatorium wiele lat będę chodził do poradni dopełniać odmy. Nieraz jeszcze będę w sanatorium. Jeśli utraciłem te i owe znajomości, to wiem, że odpadli ludzie słabi charakterem. Przy mnie pozostali tylko wypróbowani przyjaciele. Wkrótce liczba ich się powiększy o nowych, poznanych w sanatoriach. Łączyć nas będzie wspólna dola. Wspólna droga. Tak to jeszcze raz „wszedłem w życie”.

Nie jestem już nowicjuszem, fachowy gruźlik ze mnie. 


Stanisław Grzesiuk, Na marginesie życia

Jerofiejew brygadzistą


Zatem. W zeszłym tygodniu zdjęli mnie ze stanowiska brygadzisty, a pięć tygodni temu - wyznaczyli. Przez cztery tygodnie, sami rozumiecie, gruntownych zmian człowiek nie wprowadzi, i ja nie wprowadziłem żadnych gruntownych zmian, a jeżeli komuś zdawało się, że wprowadziłem, to jednak wychrzanili mnie nie za te zmiany.

Sprawa zaczęła się dużo prościej. Zanim ja nastałem, cały proces produkcyjny przedstawiał się następująco: z rana siadaliśmy do gry w durnia, na pieniądze (umiecie grać w durnia?) Tak. Potem wstawaliśmy, odwijaliśmy kabel z bębna, układaliśmy kabel i zasypywali ziemią. A potem - wiadoma sprawa: siadaliśmy i każdy po swojemu zabijał czas wolny, bo przecież, bądź co bądź, każdy ma własne marzenia i odmienny temperament: jeden pił wermut, drugi, skromniejszy - wodę kolońską „Świeżość”, a kto miał większe aspiracje - pił koniak na międzynarodowym lotnisku Szeremietiewo. I waliliśmy się spać.

A nazajutrz było tak: wpierw zasiadaliśmy i piliśmy wermut. Potem wstawaliśmy, aby wyciągnąć spod ziemi wczorajszy kabel i wyrzucić go, ponieważ cały zdążył już oczywiście zmoknąć. A potem - no cóż - potem siadaliśmy do durnia, grać o forsę, i waliliśmy się spać, nie kończąc gry.

Wczesnym rankiem budziliśmy się nawzajem: „Locha! Wstawaj, gramy! Stasik, wstawaj dogrywać wczorajszą partię! Wstawaliśmy i kończyliśmy grę. A potem – przed świtem, o brzasku, nie popiwszy ani „Świeżości”, ani wermutu - łapaliśmy się za bęben z kablem i zaczynaliśmy go rozwijać, żeby do jutra zamókł i nie nadawał się do niczego. A już potem - każdy na własną rękę spędzał czas wolny, ponieważ każdy ma swoje własne ideały. I wszystko zaczynało się od początku.

Kiedy zostałem brygadzistą, uprościłem ten proces do granic możliwości. Teraz robiliśmy tak: jednego dnia graliśmy w durnia, drugiego dnia piliśmy wermut, trzeciego od nowa rżnęliśmy w durnia, na czwarty dzień od nowa wermut. A kto miał intelektualne ciągoty, ten przepadał z kretesem na lotnisku Szeremietiewo, siedząc i pijąc koniak. Bębna, oczywiście, nawet palcem nie tykaliśmy - ba, gdybym nakazał dotknąć bęben, wszyscy roześmieliby się jak bogowie, potem tłukliby mnie po twarzy pięściami, no a wreszcie rozeszliby się: jedni grać w durnia na pieniądze, drudzy pić wermut, jeszcze inni - „Świeżość”.

Do czasu wszystko szło wspaniale, raz w miesiącu wysyłaliśmy im zobowiązanie, a oni nam dwa razy w miesiącu pobory. Myśmy na przykład pisali: z okazji zbliżającej się setnej rocznicy zobowiązujemy się skończyć z wypadkami przy pracy. Albo tak: z okazji sławnej setnej rocznicy osiągniemy taki poziom, aby co szósty z nas kształcił się zaocznie na wyższej uczelni. Z wypadkami i uczelnią to naturalnie czysty pic, skoro poza durniem świata bożego nie widzieliśmy, a było nas do kupy pięciu.

O, wolności i równości! O, braterstwo i konsumpcjo! O, słodyczy braku kontroli! O, rozkoszna poro w życiu mojego narodu - od otwarcia do zamknięcia sklepów.

Odrzucając wstyd i niepotrzebną troskę o dzień jutrzejszy, żyliśmy wyłącznie życiem duchowym. Rozszerzałem horyzonty kumpli w miarę swoich możliwości, a im bardzo się podobało, kiedy je tak rozszerzałem, w szczególności zaś lubili wszystko to, co dotyczyło
Izraela i Arabów.


Wieniedikt Jerofiejew, MoskwaPietuszki
tłumaczenie: Andrzej Drawicz

Chcieć, to najgorsza rzecz, jaką można chcieć



- Co znaczy chcieć?
- Chcieć, że się tak wyrazi się, to najgorsza rzecz, jaką można chcieć. Chcieć, znaczy zawsze coś chcieć. Niekiedy prawie nic, ale to jest zawsze coś. Chcieć, znaczy zawsze coś chcieć mieć. Łaknąć. Pożądać, żeby posiadać, żeby być posiadaczem: ludzi, przedmiotów, ruchomości, nieruchomości, pieniędzy, talentu, sławy, podziwu od ludzi, podziwu do ludzi, pamięci, zapomnienia, wiedzy, myśli, uczuć, pragnień, nadziei, wierzeń, wrażeń, wyobrażeń i co tam jeszcze zostało w spisie inwentarza, który jest listą bez końca. Posiadając nakładasz sobie pęta, zakuwasz się w dyby, niewolisz się, stajesz się niewolnikiem tego, co posiadasz. Z posiadania nieuchronnie wynika lęk przed utratą tego, co posiada się. Wynika z tego, że to co posiadasz, to przede wszystkim lęk. Lęk to chaos, to ślepota, to ból, to nieszczęście. Chcieć zatem, znaczy zawsze w efekcie chcieć nieszczęścia.
- A chcieć żyć?
- Chcieć żyć też znaczy w efekcie chcieć nieszczęścia.
- Jakże to?
- Chcieć żyć, znaczy w efekcie chcieć umrzeć.
- Więc nie chcieć żyć?
- To jest przecież to samo. Chcieć żyć, czy nie chcieć żyć, znaczy w efekcie chcieć umrzeć.
- To co pozostaje? To straszne. To przerażające.
- Straszne jest chcieć, chcieć mieć, chcieć posiadać.

Ktokolwiek posiada, cokolwiek posiada — posiada nieszczęście. Dlaczego? Bo nie tylko może utracić, ale musi utracić to, co posiada. Dlaczego musi? Bo dane mu zostało całe cielesne życie na to, żeby zrozumieć, że nie musiał sobie niczego przywłaszczać. Dochodząc do końca nieskończonego spisu inwentarza, kto posiada siebie - utraci siebie {kto siebie nie posiada, kto umarł przed śmiercią - nie może siebie utracić). Oto co znaczy posiadać. Oto co znaczy mieć. Oto co znaczy chcieć.Co zaś tyczy się tego, co pozostaje, to nie jest to w żadnym razie straszne, w żadnym razie przerażające. 

- Co pozostaje?
- Pozostaje wszystko. Całe bezgraniczne szczęście. Pozostaje żyć. Po prostu i cudownie: żyć. Nie: chcieć żyć, lecz: żyć. Jeżeli ktoś chce żyć, to znaczy, że chce żyć, a to znaczy, że nie żyje. On nie żyje. On chce żyć. Kto chce żyć, boi się własnego cienia. Boi się wszystkiego. Życie w lęku nie jest życiem. Prawdziwe życie i lęk nie chodzą pod rękę jedną drogą pod tym samym niebem, gwiżdżąc tę samą piosenkę, żyć to po prostu żyć, ani chcąc, ani nie chcąc. Prawdziwie żyć to żyć i nawet nie nazywać tego życiem. Bo po co? Czy życie potrzebuje siebie nazywać życiem?

Edward Stachura
Fabula rasa

piątek, 24 października 2014

Najeźdźcy wracając z wojny przynoszą na fałdach mundurów, na podeszwach butów – zarazek, od którego chorować będzie ich własne społeczeństwo



V
Pod koniec lat trzydziestych w myśleniu filozofa pojawia się ostra krytyka społeczeństwa, które deformuje jednostkę (Elzenberg określa się, jako członek społeczeństwa mimo woli). Była to odpowiedź na kolektywistyczny charakter ideologii – przede wszystkim faszyzmu. Po wojnie, w reakcji na stalinizm, jego poglądy jeszcze bardziej się zradykalizował: „Społeczeństwo może w swej masie zawierać ludzi mądrych i dobrych: samo zawsze jest głupie i złe. Jest amoralne, egoistyczne, drapieżne, tyrańskie wobec swych członków; aspiracje ma niskie. Wierzenia płaskie;”14 W samym człowieku esencjalnie tkwi zła wola. Wyrażony w tym przekonaniu antropologiczny pesymizm dopełnia jego historiozoficzny odpowiednik – przekonanie, że dzieje nie mają sensu, gdyż najwznioślejsze dokonania człowieka nie są w stanie zatrzymać fali napierającego barbarzyństwa. Autor Kłopotu...stwierdza również absolutna dwutorowość dziejów: dziejów ducha z jego największymi wzlotami i dziejów zbrodni, które rozwijają się równolegle do siebie.15 A przy tym to starcie sił rozstrzyga zazwyczaj o dalszym istnieniu kultury, pisał: „...niczym jest twój duch, póki nie obwarowałeś go siłą. Poezja, miłość, sztuka, marzenie – wszystko to, zawsze i wszędzie, kwitnie tylko pod osłoną żelaza.”16 Po wojnie Elzenberg wprowadził w ten pogląd znamienna korektę. Porzucenie w walce człowieka z człowiekiem wszelkich względów moralnych grozi jednak upadkiem kultury, zanikiem życia duchowego. Bo czy nie ma zależności między zbrodniami wojny peloponeskiej a upadkiem Grecji, zbrodniami imperialnych dążeń Rzymian a zmierzchem Cesarstwa? Elzenberg jest w 1945 roku pełen obaw, czy aby zbrodnie ostatniej wojny, tak niepokojąco chłodne, systematyczne, doskonałe pod względem technicznym, angażujące dla swoich potrzeb naukę, nie są zapowiedzią eskalacji zbrodni masowych w przyszłych konfrontacjach wojennych, a być może i definitywnego końca cywilizacji.17 Problem historii i katastrofy, poszukiwanie paraleli między dziejami kultury a historią powszechną to także pasje Herberta. Wydaje się, iż w jego twórczości odnaleźć można szereg analogii do Elzenbergowskich przemyśleń. W szkicu Labirynt nad morzem czytamy:

Zauważyłem (niepokoi mnie to trochę), że kiedy zastanawiam się nad dziejami odległych cywilizacji, bardziej interesuje mnie pytanie, jaka była przyczyna ich śmierci niż wszelkie kwestie dotyczące ich życia, wspaniałości i potęgi. Dzieje się tak zapewne dlatego, usprawiedliwiam swoje zafascynowanie katastrofa, że czynniki składające się na fenomen rozwoju dają się wytłumaczyć racjonalnie: dogodne położenie geograficzne, równowaga społeczna, mądrość monarchów i polityków. Natomiast w zniknięciu z mapy świata państw i narodów tkwi element tajemnicy losu i naturalną skłonnością umysłu jest szukanie przyczyny jednej, pierworodnego grzechu cywilizacji, decydującego momentu kiedy nad ludem nieświadomym i zadufanym bóg podniósł rękę, aby cisnąć grom. (Labirynt nad morzem, LNM 47)

Ale ważne są dla Herberta także motywy moralne zainteresowania się tymi, którym nie powiodło się w dziejach. Motywy, w których zdaje się tkwić pierwiastek pesymistycznej oceny natury ludzkiej. Otóż człowiek współczesny jest dziedzicem zbrodni i przemilczeń przeszłości i dlatego powinien czasom minionym chłodno wymierzać sprawiedliwość, oddając głos niemowom historii: albigensom, templariuszom, mieszkańcom Samos, Brytom, Etruskom. Nie ma zatem, tak jak i u Elzenberga, żadnego moralnego doskonalenia się zbiorowości (jeśli jest ono możliwe, to tylko dla jednostki). Po historii roznosi się nadal ciężki i dławiący dym stosów, które zapłonęły 16 III 1244 roku w Montségur, a metody, których użyto do walki z templariuszami – twierdzi Herbert – weszły na stałe do kanonu zasad sprawowania władzy. Nie chodzi jednak poecie o to, że historia jest pełna brudu, że wolność i zgodę – tak można by ocenić interwencję Peryklesa na Samos – skuteczniej zaprowadzi falanga hoplitów niż perswazja mediatorów. Sukcesy polityczne są zawsze doraźne, bo doraźna jest polityka – nawet jeśli uprawia się ją na wielką skalę w poczuciu historycznego posłannictwa, czy realizacji ideału. 

Jednakowoż skutki politycznych zaangażowań – trzeba o tym pamiętać decydując się na użycie siły – są obustronne i zazwyczaj rozciągnięte w czasie. Przykład Samos uświadamia zatem, zdaniem Herberta, że „najeźdźcy wracając z wojny przynoszą na fałdach mundurów, na podeszwach butów – zarazek, od którego chorować będzie ich własne społeczeństwo, ich własne swobody.” (Sprawa Samos,
LNM 144)


14 Por.: H. Elzenberg, Sprawy zbiorowości ludzkiej a mój system myślowy, w: Z filozofii kultury, „Znak”, Kraków 1991, s. 357.
15 KI (5 XII 1941), s. 282..
16 KI (3 III 1931), s. 195.
17 KI (26 VIII 1945), s. 348-350.

Fragment pracy Elzenberg i Herbert
autor: Mirosław Tyl

Nigdzie nie znajdziesz stosownego nieba


Nigdzie nie znajdziesz stosownego nieba
Ani ziemi co czeka na twoje kości
Ani ciała które cię wyzwoli
Ani duszy w którą mógłbyś się ubrać
Żyjesz w szczelinie
Między garstką prochu a bogami
Włożyłeś palce między drzwi
Twój krzyk nie obudzi nikogo




Jean-Michel Maulpoix
Przełożyła Krystyna Rodowska

Czyje są te biedne kości?


Kimże jesteś? Czyje są te biedne kości
Tu przy gościńcu widoczne są w półotwartej urnie,

Kiedy grób i stelę, ubogie, ciągle szarpią
Osie i koła wozów, przejeżdżających gościńcem?

Wkrótce i po twoich żebrach będą się toczyć
I już nigdy nikt nad tobą nie zapłacze.




Leonidas z Tarentu
Przełożył Zygmunt Kubiak

Posępny las


Ach! Jak posępnie las ten dziki!
Ponura jego głąb i ciemna,
Pełna milczenia i tajemna.
Ach! Jak posępnie las ten dziki!

Drzewa wpółmartwe, chorowite
Noszą zwiędnięte liście suche;
I nieruchomo stoją głuche
Drzewa wpółmartwe, chorowite.

Mrok gęsty zaległ las ten smutny
I nigdy promień słońca złoty
Nie wszedł przez żółte drzew uploty:
Mrok gęsty zaległ las ten smutny.

Niekiedy tylko błędny ognik
Leci nad błotne topieliska,
I wśród ciemności złudnie błyska
Niekiedy tylko błędny ognik.

Cisza, co drzemie tu grobowa,
Przytłacza piersi jak kamieniem,
I myśl zabija ci milczeniem
Cisza, co drzemie tu grobowa.

W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie
Pamięć zamiera, myśl, pragnienie;
Duszę ogarnia znicestwienie
W tym ciemnym, mglistym, głuchym lesie.

W ten smutny las ja lubię chodzić,
Bo dusza moja obłąkana,
Śpi, marząc, ciszą tu obwiana…
W ten smutny las ja lubię chodzić.




Stanisław Korab-Brzozowski

Pozostawanie w samotności kontemplacyjnej


Zwykle świadomy, przemyślany i niewymuszony wybór samotności, na przykład jako stylu życia albo formy pracy lub rekreacji, wiąże się z pozytywnym jej odczuwaniem. Trzeba jednak zaznaczyć, że upodobanie w samotności nie jest jednakowe u wszystkich, którzy się na nią decydują. Amplituda zamiłowania do samotności rozciąga się od postaw bezkrytycznie przychylnych, poprzez postawy umiarkowane, na postawach uznających wybór samotności jako mniejsze zło kończąc. U jednych, jak u Petrarki, mamy do czynienia wręcz z nabożeństwem do samotności 11; z kolei u innych, jak u Schopenhauera – co może niektórych dziwić, zważywszy na życiorys i poglądy tego filozofa, samotność traktuje się z rewerencją, a równocześnie ze świadomością trudów i bolączek, jakie ona ze sobą niesie12. W czasach nam współczesnych przypadki samotności chcianej, jak się ją niekiedy określa w literaturze przedmiotu, wbrew temu, czego byśmy się spodziewali w dobie globalizacji i panwspólnotowizmu, utrwaliła się wręcza moda na samotność pojmowaną w tym drugim znaczeniu, jako  samowystarczalność, niezależność i życie w pojedynkę. Zjawisko to opisywane jest w kategoriach singlizmu 13. W większości przypadków mamy jednakże do czynienia z samotności ą niechcianą , która niewoli człowieka wbrew jego chceniu, i która jest postrzegana jako cierpienie, udręka, zły los, przedsionek śmierci i tym podobne. Mówiąc najogólniej, nurt kontemplatywny filozofii samotności operował drugim z przytoczonych znaczeń pojęcia samotności, będąc równocześnie świadom istnienia również innych jej rodzajów, ale z ich pominięciem jako drugorzędnych, a przez to niewartych uwagi.

Nurt kontemplatywny rehabilituje samotność, dowartościowując ten jej aspekt, który wiąże się z szeroko pojętą kontemplacją. W istocie jest to nurt o charakterze mądrościowym, konsolidujący mistyki. Do przedstawicieli różnych kierunków ideowych nurtu kontemplatywnego zaliczam między innymi, od przedchrześcijańskiego antyku greckiego poczynając, Sokratesa, w wąskim zakresie Platona, Marka Aureliusza, poprzez myśl średniowieczno-chrześcijańską Aureliusza Augustyna z Tagasty, Mistrza Jana Eckharta, Franciszka Petrarki, a dalej, poprzez myśl nowożytną Michela de Montaigne, Błażeja Pascala, Jana Jakuba Rousseau, Artura Schopenhauera, na myśli współczesnej kończąc – w jej ramach uwzględniając także stanowisko reprezentowane przez Edmunda Husserla, co tylko pozornie może zaskakiwać.

Wokół pojęcia samotności kontemplacyjnej

Przedstawiciele kontemplatywnego nurtu filozofii samotności, na przestrzeni wieków, forsowali tezę, zgodnie z którą właściwie pojęta samotność jest nierozerwalnie związana z aktami kontemplacji. Pomiędzy samotnością a kontemplacją zachodzi sprzężenie zwrotne. Należycie rozumiana samotność winna być zawsze ukierunkowana na kontemplację, podobnie jak właściwie pojmowana kontemplacja winna być zawsze ukierunkowana na samotność. W przytaczanym ujęciu samotność i kontemplacja są więc od siebie nieodrodne. Ich wzajemny związek jest tak silny, że w istocie jedna sprowadza się do drugiej, wypełniając tę drugą własną treścią. Samotność stanowi treść kontemplacji, a kontemplacja samotności. W ten sposób możemy mówić o samotności kontemplacyjnej, w różnych miejscach i przez różnych myślicieli określanej zamiennie jako samotność wewnętrzna (Aureliusz Augustyn), samotność duchowa lub mistyczna (Mistrz Eckhart), wreszcie jako samotność filozoficzna (Edmund Husserl). Przez kontemplację, zgodnie ze słownikowym jej określeniem, przyjmuję rozumieć zatopienie w myślach, rozmyślanie, rozpamiętywanie, medytację, przyglądanie się czemuś w skupieniu, intuicyjny ogląd. Kontemplacja jest więc rodzajem aktu poznawczego, którego przedmiot stanowią zazwyczaj Bóg, świat lub człowiek, rozważani we wzajemnej relacji lub w odosobnieniu. Zasadniczo kontemplacja jest wysiłkiem nakierowanym na poszukiwanie prawdy o Bogu, świecie i człowieku (zarówno o bliźnim, jak o sobie samym), a także o ich wzajemnej relacji i przeznaczeniu/powołaniu. Kontemplacja może, aczkolwiek nie musi przechodzić w fazę ekstazy.

Ekstatyczne uniesienie i zachwyt towarzyszą albo kontemplacji religijnej – mistycznej, albo kontemplacji estetycznej – dzieła sztuki. Podmiotem aktu kontemplacji jest zawsze i tylko jednostka. Nurt kontemplatywny wyklucza możliwość zbiorowej medytacji, transu, hipnozy, ekstazy. I tu dochodzimy do punktu zgoła najważniejszego. Otóż, niesłychanie istotnym, jeżeli nie najistotniejszym, elementem kontemplacji, tak jak ją tutaj rozumiemy, jest wymóg, ażeby dokonywała się ona w samotności. Towarzysząca kontemplacji samotność nie musi się koniecznie sprowadzać do fizycznego odosobnienia, a w każdym razie nie musi oznaczać całkowitej (programowej, permanentnej i nieodwoływalnej) izolacji od społeczeństwa, a jedynie separację od mas, tłumu, społecznej gawiedzi, od ludzi przeciętnych, bezideowych i swawolnych. W ten sposób również należy patrzeć na monastycyzm chrześcijański , który z czasem wyewoluował od pierwotnych form eremityzmu i anachoretyzmu, kładących nacisk na radykalne, pustelnicze odosobnienie i praktyki pokutne, w nurt cenobityzmu, który, wraz ze świętym Pachomiuszem, zastąpił pustelnicze odosobnienie mnicha życiem w odosobnieniu, ale całej grupy mieszkającej razem 14. Pokutujące w świadomości społecznej przekonanie, że żywot mnisi lub zakonny sprowadza się, tak naprawdę, do ucieczki od świata i od jego problemów, jakkolwiek częściowo prawdziwe i uzasadnione, nosi znamiona nieporozumienia, podszytego ignorancją. Fałszywość tego rodzaju przekonań demaskuje, na przykład, Louis Bouyer , zauważając, że

...alternatywa: „miłość braterska lub samotność” jest sztuczna. Można ją sformułować i utrzymywać dopóty, dopóki człowiek nie pozna wewnętrznego dynamizmu każdego autentycznego życia monastycznego. Powtarzamy jeszcze raz: człowiek nie porzuca świata, aby opuścić swych braci, ale żeby od dać się całkowicie Bogu . Innymi słowy, nie porzuca się świata dla jego porzucenia, lecz aby znaleźć to, w czego znalezieniu on nam przeszkadzał. Kiedy człowiek już to znajdzie, nie waha się powrócić do świata, czy raczej... nieuchronnie pociąga świat na pustynię15.


Ascetyzm

Samotność kontemplacyjna jest więc formą ascezy, która polega na ucieczce od przeciętności i degrengolady (model antyczny grecko-rzymski, renesansowy, oświeceniowy); która polega na wycofaniu się ze świata i porzuceniu – również w samym sobie – człowieka zewnętrznego 16, światowego, zmysłowego, cielesnego. Rys ascetyczny samotności kontemplacyjnej, w rozumieniu fenomenologii Husserla, przejawia się w metodycznym zabiegu redukcji fenomenologicznej, która polega na myślnym wycofaniu się ze świata przeżywanego (Lebenswelt) poprzez zawieszenie, wzięcie w nawias naturalnych przeświadczeń o tym świecie.

Wyzwolenie się od złych nawyków, przyziemności oraz wad społecznych, do których należą – według Montaigne’a – ambicja, chciwość, chwiejność, lęk i pożądliwości17, możliwe jest tylko w samotności. Do tego jednak, żeby się od nich uwolnić, żeby uruchomić proces moralnej przemiany lub religijnej metanoi, która zarazem pociąga tamtą, nie wystarczy samotność ograniczająca się do fizycznego odosobnienia i to niezależnie od drastyczności form, jakie mogłoby ono przyjąć. Michel de Montaigne, jeden z filarów kontemplatywnego nurtu filozofii samotności, przekonywał, że

Ani pustynie, ani jaskinie skalne, ani włosiennica, ani posty nie uwalniają nas od nich... (od wad charakterologicznych, moralnych i społecznych – przyp. P.D.)18.


Jedynie skuteczną bronią przeciwko wadom indywidualnym i społecznym jest, jak twierdził Montaigne, pozostawanie w samotności kontemplacyjnej, gdy człowiek ogniskuje swoje myślenie i odczuwanie na samym sobie, schodząc do najtajniejszych zakamarków własnego ducha. Dopiero tam odkrywa się całą – nierzadko bolesną, ale zawsze oczyszczającą i mobilizującą – prawdę o samym sobie i własnym miejscu w świecie; prawdę o ludzkiej naturze, o sensie istnienia i celu świata.


11. Samotność jest święta, prosta, nie zepsuta i najbardziej czysta ze wszystkich rzeczy ludzkich. ...Samotność nie chce nikogo zwodzić, nikomu nie schlebia, nic nie ukrywa, nic nie zmyśla. Jest ona całkiem naga i bez ozdób, nie wystawia się na widok publiczny, ani nie szuka oklasków, które zatruwają duszę. ...Jest ona wszechobecna, szczęśliwa i spokojna, jest prawdziwą twierdzą górską i portem, gdzie chronimy się przed burzami. Kto ucieka z tego portu, będzie cierpiał na brak wszystkiego. Będzie miotany falami wydarzeń, będzie żył między skałami wodnymi i umrze wśród burz. F. Petrark a, De vita solitaria, [w:] id e m, Wybór pism, Ossolineum, Wrocław 1982, ss. 323–324.

12. Samotność jest przeznaczeniem wszystkich wybitnych duchów: od czasu do czasu boleją nad nią, zawsze jednak ją wybiorą, jako mniejsze zło . (podkr. P.D.) [w:] A. Schopenhauer, Aforyzmy o mądrości życia, przeł. J. Garewicz, „Czytelnik”, Warszawa 2000, rozdz. V, B, 9, s. 186. Zatem każda wybitna, niepodobna do innych, a zatem niepowtarzalna indywidualność w młodości odczuwa wprawdzie cechującą ją izolacji jako ciężar ... (podkr. P.D.) [w:] A. Schopenhauer, Aforyzmy o mądrości życia, op.cit., s. 187. Albo w innym miejscu: ...samotność ma więc także obok wielu zalet drobne wady i niedogodności, nie do porównania jednak z wadami i niedogodnościami, jakie pociąga za sobą towarzystwo; [w:] A. Schopenhauer, Aforyzmy o mądrości życia, op.cit., s. 188.

13 Zestawienie siglowskiego stylu życia z samotnością może budzić opory i sprzeciw osób, które singlizm deklarują, i dla których bycie singlem nie jest tożsame z byciem samotnikiem. Na ogół single odżegnują się od intencji samotniczych. Badania naukowe, szczególnie z obszaru socjologii, dowodzą jednakże, że pomiędzy teoretycznymi deklaracjami singli a rzeczywistą praktyką życiową zachodzi znaczący rozziew. Poczyniona obserwacja pozwala zaklasyfikować (konsekwentny) singlizm do obszaru zjawisk związanych z samotnością.

14. L. Bouyer , Wprowadzenie do życia duchowego. Zarys teologii ascetycznej i mistycznej, przeł. L. Rutowska, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1982, s. 145

15. L. Bouyer, Wprowadzenie do życia duchowego..., op.cit., s. 147.
16. Mówiąc językiem Aureliusza Augustyna czy Mistrza Jana Eckharta.
17 M. de Montaigne, Próby, t. 1, przeł. T. Boy-Żeleński, PIW, Warszawa 1985, s. 336.
18 Ibidem.

Fragment pracy Związki samotności z kontemplacją
autor: Piotr Domeracki

Chciwość, złudzenie i tulipany


 Tulipanów gorzki zapach
...galant tulip will hang down his head like to a uirgin newly ravmhed...
Robert Herrick

1.
Oto historia jednego z ludzkich szaleństw.

W opowieści tej nie będzie pożaru trawiącego wielkie miasto nad rzeką ani rzezi bezbronnych, ani zalanej porannym światłem rozległej równiny, gdzie uzbrojeni jeźdźcy spotykają innych jeźdźców, aby u schyłku dnia, po morderczej bitwie, okazało się, który z dwu wodzów zasłużył na skromne miejsce w historii, pomnik z brązu lub, przy mniejszym szczęściu, dał swe imię jakiejś bocznej uliczce przedmieścia nędzy.

Nasz dramat jest skromny, mało patetyczny, daleki od słynnych dziejowych krwotoków. Bo wszystko zaczęło się niewinnie od rośliny, od kwiatu, od tulipana, który — jakże trudno to sobie wyobrazić — rozpętał zbiorowe i nieokiełznane namiętności. Co więcej: dla tych, którzy zajmowali się tym fenomenem, najbardziej zdumiewający był fakt, że owo szaleństwo dotknęło naród oszczędny, trzeźwy, pracowity. Nasuwa się pytanie: jak do tego doszło, że w oświeconej Holandii, a nie gdzieindziej, tulpenwoede — mania tulipanowa osiągnęła tak zatrważające rozmiary, wstrząsnęła podstawami solidnej gospodarki narodowej i wciągnęła w gigantyczny hazard przedstawicieli wszystkich warstw społecznych.

Niektórzy tłumaczą to przysłowiową miłością Niderlandczyków do kwiatów. Istnieje taka stara anegdota: otóż pewna dama zwróciła się z prośbą do artysty, aby namalował jej bukiet rzadkich kwiatów, bowiem nie stać ją na to, aby je kupić. Tak właśnie miała powstać nieznana dotąd gałąź malarstwa. Zauważmy, że dla owej damy — inspiratorki nowego gatunku w sztuce, motywy estetyczne grały rolę najzupełniej drugorzędną. To czego naprawdę pożądała, było przedmiotem realnym — koroną płatków na zielonej łodydze. Dzieło artysty było zaledwie substytutem, cieniem rzeczy istniejących. Podobnie kochankowie skazani na rozłąkę muszą zadowolić się podobizną umiłowanej twarzy. Na początku obraz wyraża tęsknotę za rzeczywistością daleką, nieosiągalną, utraconą. Są jeszcze inne powody, bardziej prozaiczne czy zgoła przyziemne, które, jak się zdaje, dostatecznie tłumaczą osobliwą predylekcję Holendrów do kwiatów. Kraj pozbawiony rozpasanej, bujnej wegetacji, ujęty w karby racjonalnej gospodarki, zdumiewał wielu podróżnych, bo nie znajdowali w nim nawet szumiących łanów zbóż. Zboże sprowadzano z zagranicy. Ziemi było mało, jej jakość najczęściej licha, natomiast cena zawsze bardzo wygórowana. Większość areału przeznaczano na pastwiska, a także sady i ogrody. Sama natura kraju zmuszała do gospodarki intensywnej na małych przestrzennie gruntach.

Przyroda rzuca człowiekowi wyznanie, także estetyczne. Nie jest zatem rzeczą trudną do pojęcia, iż pewna monotonia krajobrazu holenderskiego rodziła marzenia o florze różnorodnej, wielobarwnej, niezwykłej. Być może drzemała w tym tęsknota za utraconym rajem, który malarze średniowieczni przedstawiali w postaci rozarium, sadu czy kwietnika. Wiekuista zieleń bardziej przemawia do wyobraźni niż wiekuiste światło.

W porównaniu z pompatyczną wspaniałością francuskich czy angielskich magnackich ogrodów, ich holenderskie odpowiedniki są oczywiście skromne. Najczęściej zajmowały przestrzeń zaledwie kilkudziesięciu stóp kwadratowych, ale cóż za bogactwo roślin, jaka świadoma kompozycja barw; trawnik z wysepkami mchu, grządki różnokolorowych kwiatów, krzewy bzu, jabłoń — a na to wszystko nałożony wzór — sieć lilipucich ścieżek wysypanych białym piaskiem.

Każdy, nawet prosty rzemieślnik pragnie posiadać z tyłu domu swój kwietnik i hodować piękniejsze,bardziej niezwykłe niż w ogrodzie sąsiada róże, irysy, lilie i hiacynty. Owa adoracja przyrody — jakby echo zamierzchłych kultów wegetacyjnych — miała wszelkie cechy miłości oświeconej. W Lejdzie, a także na innych uniwersytetach, wykładali znakomici znawcy świata roślin, jak na przykład Francuz Lecluse, zwany Clusiusem (będzie o nim jeszcze mowa), który założył w roku 1587 pierwszy ogród botaniczny. Uczeni wyruszali wraz z kolonizatorami na dalekie i niebezpieczne wyprawy, aby poznać tajemnice egzotycznej przyrody. A szeroka publiczność czytała z zapałem książki poświęcone systematyce, anatomii i hodowli roślin. Sumą tej bogatej literatury jest opasłe, trzytomowe dzieło Jana van der Meursa pod znamiennym tytułem Arboretum Sacrum.

W haskim muzeum Mauritshuis znajduje się obraz Bukiet na tle sklepionego okna pędzla świetnego malarza kwiatów Ambrosiusa Bosschaerta starszego. Otóż obraz ten napawał mnie zawsze czymś w rodzaju niepokoju, chociaż zdawałem sobie dobrze sprawę, że powodem tego nie może być przecież sam temat malarski. Cóż bowiem bardziej kojącego, bardziej idyllicznego niż ułożona z wyszukanąprostotą wiązanka róż, dalii, irysów i storczyków, ukazana na tle nieba i dalekiego, górskiego krajobrazu, który roztapia się w błękicie?

A jednak samo traktowanie tematu jest zastanawiające i z lekka niesamowite. Na tym obrazie kwiaty — ciche służki natury, bezbronne dawczynie zachwytów — pysznią się, królują niepodzielnie, panoszą się z niespotykaną dotychczas intensywnością i siłą. Wydaje się, że nastąpił tu ważny i decydujący akt wyzwolenia. „Ciche służki natury" porzuciły rolę ornamentu — nie wdzięczą się, nie omdlewają, ale atakują widza swoją dumną, chciałoby się rzec, świadomą siebie indywidualnością. Są jakby ponadnaturalne i natarczywie obecne. A wszystko to dzieje się nie dlatego, że są wyrazem gwałtownych stanów wewnętrznych artysty (jak Słoneczniki van Gogha), lecz wręcz przeciwnie, kształt, kolor i charakter kwiatów został oddany skrupulatnie i drobiazgowo z chłodną bezstronnością botanika i anatoma. Światło obrazu — jasne, „obiektywne" oznacza, że artysta zrezygnował ze wszystkich uroków ehiaroscuro, malarskiej hierarchii, to jest — zatapiania jednych przedmiotów w cieniu i akcentowania innych oświetleniem. Bukiet na tle sklepionego okna można porównać do portretów zbiorowych Fransa Halsa, w których nie ma podziału na osoby ważne i mniej ważne. Obraz Bosschaerta powstał około roku 1620, niedługo przed śmiercią artysty. Wypadki, o których zamierzamy opowiedzieć, rozegrały się kilka lat później. Ale już w tym obrazie można dostrzec znaki nadciągającej burzy. Bo czyż owe wyemancypowane, dominujące, zaborcze kwiaty, które głośno domagają się podziwu i czci, nie są przejawem osobliwego kultu? Wskazuje na to choćby sama kompozycja obrazu. Bukiet umieszczony jest na wysokim oknie jak na ołtarzu, wywyższony ponad całą przyrodę. Pogańska monstrancja kwiatów.

W obrazie Bosschaerta jest kilka złowróżbnych tulipanów.

2.
To nie jest wcale nieprawdopodobne, że choroby mają swoje historie, to znaczy: każda epoka ma swoje określone choroby, które w takiej postaci przedtem nie występowały i później w tej formie już nie powrócą. Tulipan jest darem Wschodu, podobnie jak wiele innych darów błogosławionych i złowrogich — religii, zabobonów, ziół leczniczych i ziół odurzających, świętych ksiąg i najazdów, epidemii i owoców. Nazwa pochodzi z perskiego i oznacza turban. Od wieków był ulubionym, adorowanym kwiatem w ogrodach Armenii, Turcji i Persji. Na dworze sułtanów urządzano coroczne święto tulipanowe. Opiewali go poeci Omar Chajjam i Hafiz, wspomniany jest w Księdze tysiąca i jednej nocy — tak że zanim zawędrował do Europy miał za sobą kilkusetletnią karierę orientalną.

Jego pojawienie się na Zachodzie jest zasługą dyplomaty. Nazywał się Ogier Ghiselin de Busbecq i był na dworze Sulejmana Wspaniałego w Konstantynopolu posłem austriackich Habsburgów. Człowiek wykształcony i ciekawy świata (zachowały się jego interesujące opisy podróży), pisał z obowiązku wyczerpujące raporty dyplomatyczne, ale z większym chyba zapałem zbierał greckie rękopisy, antyczne inskrypcje, a także naturalia. W roku 1554 wysłał na wiedeński dwór transport sadzonek tulipana. Taki był niewinny złego początek.

Od tego czasu kwiat zdumiewająco szybko rozpowszechnia się w Europie. Konrad Gesner, zwany niemieckim Pliniuszem, dał pierwszy naukowy opis rośliny w dziele De Hortis Germaniae (1561). W tymże samym roku goście bankierskiej rodziny Fuggerów podziwiają w ich augsburskich ogrodach grządki tego rzadkiego jeszcze kwiatu, który nieco później pojawia się we Francji, Niderlandach, Anglii, gdzie John Trandescent — ogrodnik Karola I — szczyci się z wyhodowania 50 odmian tulipana. Przez krótki okres gastronomowie próbują z niego zrobić przysmak na wytworne stoły: w Niemczech jedzony jest w cukrze, w Anglii natomiast na ostro, w oliwie i occie. Również niecny spisek aptekarzy, aby uczynić z tej rośliny środek przeciwko wzdęciom, szczęśliwie spełzł na niczym. Tulipan pozostał sobą —- poezją Natury, której obcy jest wulgarny utylitaryzm. Tak więc na początku jest to kwiat monarchów, dobrze urodzonych bogaczy — bardzo cenny, strzeżony w ogrodach, niedostępny. Współcześni wymyślili mu duszę — mówili, że wyraża elegancję i wytworną zadumę. Nawet jego kalectwo — brak zapachu — poczytywano za cnotę powściągliwości. W istocie chłodna uroda ma, by tak rzec, charakter introwertywny. Tulipan zezwala, aby go podziwiano, ale nie budzi gwałtownych uczuć — pożądania, zazdrości, miłosnych zapałów. Jest pawiem wśród kwiatów. Tak przynajmniej pisali dworscy „filozofowie ogrodów". Historia wykazała, że błądzili.

Jak wiadomo, gust dworów jest zaraźliwy, bywa często naśladowany i to przez warstwy niższe, za co spotyka je zasłużona boża kara. Na początku XVII wieku kronikarze notują we Francji pierwsze objawy — nazwijmy to w ten sposób — ostrej tulipanowej gorączki. Oto w roku 1608 pewien malarz za jedną jedyną cebulkę rzadko spotykanej odmiany rozstaje się ze swym młynem; jakiś młody żonkoś był podobno zachwycony, kiedy jako cały posag dostaje od teścia cenną sadzonkę nazwaną stosownie do okazji „Mariage de ma filie"; inny zapaleniec nie wahał się zamienić swego kwitnącego browaru za cebulkę, która od tej pory nosi niezbyt wytworną nazwę „Tulipe brasserie". Przykłady dałoby się mnożyć i bez trudu wykazać, że tam, gdzie pojawił się tulipan zanotowano mniej lub więcej przypadków tulipanowej manii. Jednakże tylko w Holandii osiągnęła ona nasilenie i rozmiary epidemii.

Początki są niejasne i trudne do ścisłego ustalenia zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Z dżumą ma się sprawa prościej: pewnego dnia zawija do portu statek ze Wschodu, część załogi ma silną gorączkę, niektórzy majaczą, na ich ciele widoczne są guzy. Schodzą na ląd, umieszczani są w szpitalach, domach i zajazdach. Pierwsze wypadki śmierci, po czym ilość zachorowań kończących się zwykle zgonem gwałtownie rośnie. Całe miasto, cała okolica, cały kraj ogarnięty jest plagą. Umierają książęta i żebracy, święci i wolnomyśliciele, zbrodniarze i niewinne dzieci. Owo pandemonium śmierci było od czasów Tukidydesa wielokrotnie i szczegółowo opisywane.

Natomiast tulipomania — i tutaj zaczynają się kłopoty — jest zjawiskiem mentalnym, inaczej mówiąc, psychozą społeczną. Podobnie jak inne psychozy — religijne, wojenne, rewolucyjne czy gospodarcze, na przykład gorączka złota czy krach na giełdach amerykańskich w roku 1929 — mimo licznych i uderzających analogii nie daje się oczywiście (ale jaka szkoda!) wyjaśnić w kategoriach chorób zakaźnych. Brak nam instrumentów pozwalających mierzyć ilościowo zakres epidemii, stopień „zaraźliwości", liczbę „zachorowań" o przebiegu ostrym i łagodnym, „krzywą gorączki" poszczególnych osób dotkniętych manią. Pozostaje więc metoda wczuwania się w atmosferę wydarzeń, ostrożny opis, notowanie pewnych jaskrawych i charakterystycznych przypadków.

Trudno dokładnie określić, kiedy tulipan pojawił się po raz pierwszy w Niderlandach, zapewne jednak dość wcześnie. Wiemy na przykład, że w roku 1562 przyjęto w antwerpskim porcie ładunek tulipanowych cebulek. Ale intensywne zainteresowanie tym kwiatem nastąpiło kilka dziesiątków lat później i było zapewne odbiciem mody, jaka panowała na dworach królewskich, zwłaszcza na dworze francuskim.

Na przełomie XVI i XVII wieku zdarzyło się coś, co z pozoru wydaje się mało ważnym przypadkiem z kronik kryminalnych, w istocie jednak stanowi jeden z pierwszych objawów tulipomanii na ziemi holenderskiej. Otóż Carolus Clusius — o którym już wspominaliśmy — profesor botaniki na słynnym uniwersytecie w Lejdzie (przedtem piastował godność dyrektora cesarskich ogrodów w Wiedniu), był uczonym szeroko znanym, a przy tym człowiekiem gadatliwym i może nawet trochę próżnym. Przy każdej okazji opowiadał on nie tylko uniwersyteckim kolegom, ale także przygodnym słuchaczom o roślinach, które hoduje. Najczęściej z entuzjazmem i nie ukrywaną dumą rozprawiał o tulipanach, których, jak twierdził, nie zamieniłby za żadne bogactwa świata. Była to jawna prowokacja, z czego uczony nie zdawał sobie zapewne sprawy. Pewnej, powiedzmy, bezksiężycowej nocy nieznani sprawcy wdarli się do ogrodów uniwersyteckich i skradli tulipany Clusiusa. Złodzieje musieli posiadać niemałe kwalifikacje naukowe, ponieważ ich łupem były wyłącznie odmiany naprawdę rzadkie i cenne. Zgorzkniały botanik nie zajmował się już tą rośliną do końca życia.

Cała ta historia przypomina balladę o uczniu czarnoksiężnika. Nastąpiła nagła transmutacja: przedmiot cierpliwych naukowych, a więc bezinteresownych studiów przemienił się w obiekt obłędnych finansowych transakcji. I tu nasuwa się istotne pytanie — dlaczego właśnie tulipan, a nie inny kwiat wyzwolił szaleństwo?

Powodów było kilka. Powiedzieliśmy już, iż tulipan był kwiatem arystokratycznym i uwielbianym. Cóż za rozkosz posiadać coś, co stanowi dumę monarchów! Poza tymi względami snobistycznymi istniały także powody czysto, by tak rzec, przyrodnicze... Otóż hodowla tulipana nie nastręczała większych problemów i kłopotów. Był to kwiat wdzięczny, łatwy do oswojenia. Każdy, który posiadał choćby najmniejszy kawałek ziemi, mógł oddać się tej pasji. W holenderskich ogrodach grasował pewien gatunek wirusa, który powodował, że płatki korony tulipana przybierały często fantastyczne kształty o brzegach postrzępionych i pofałdowanych. Z tej patologii nauczono się wkrótce ciągnąć zyski.

A wreszcie - co jest szczególnie ważne dla naszych rozważań o przyrodniczych podstawach tulipomanii — żaden inny kwiat nie posiadał takiej ilości odmian. Utrzymywało się przekonanie, że roślina ma osobliwą właściwość: prędzej czy później spontanicznie, to znaczy bez udziału człowieka, daje nowe mutacje, nowe wielobarwne formy. Mówiono, że natura umiłowała ten kwiat i bawi się z nim bez końca. Wyrażając się mniej górnolotnie, znaczyło to: nabywca cebulki tulipana znajdował się w sytuacji człowieka grającego na loterii. Ślepy los mógł go obdarzyć wielką fortuną.

W pierwszej połowie XVII wieku Holendrzy szczycili się trzema rzeczami: najpotężniejszą i niepokonaną flotą, „słodyczami wolności większymi niż gdzie indziej" i —- jeśli można łączyć w jednym zdaniu sprawy ważne z mniej ważnymi — co najmniej paroma setkami odmian tulipana. Zdawało się, że słownik nie nadąży za tym bogactwem przyrody. Mamy w tym czasie pięć gatunków „Cudu", cztery „Szmaragdy", aż trzydzieści „Wzorów doskonałości" (co stanowi pewne semantyczne nadużycie tego słowa). Obdarzeni fantazją wymyślali imiona pełne poezji — „Królewski agat", „Diana", „Arlekin", a pozbawieni wyobraźni nazywali swoje okazy po prostu „Pstry", „Dziewica", „Czerwono-żółty". Aby sprostać rosnącym zadaniom, wprowadzono także stopnie wojskowe, ba, wprzęgnięto nawet historię, mamy więc „Admirała van Enckhuysena", „Generała van Eycka" i wielu innych, co pewien sprytny hodowca postanowił śmiało przelicytować, nazywając swoją odmianę „Generałem Generałów". Jest też oczywiście „Król", „Wice-Król", „Książę", tak jakby w tę całą różnorodność graniczącą z chaosem chciano wprowadzić ład arystokratyczno-wojskowy.

Ogromna ilość odmian tulipanów, jakie zdołano wyhodować w Holandii, budzi podziw i oszołomienie, ale tkwił w tym także zalążek katastrofy. Jeśli gra toczy się przy użyciu niewielkiej ilości kart, jest z reguły prostacko banalna i kończy się szybkim rozstrzygnięciem; kiedy natomiast gracze rozporządzają, powiedzmy, kilkoma taliami, otwiera się pole do stosowania złożonych kombinacji, inteligentnej strategii, wyważonego ryzyka i przebiegłych metod. Podobnie było z tulipanem; należało się tylko zgodzić, jakie gatunki będą miały walor „asów", a jakie zaliczy się do „płotek".

To jest oczywiście bardzo uproszczony schemat, pierwsze nieśmiałe zbliżenie do tematu. Elementy ludyczne grały niewątpliwą rolę, w istocie jednak tulipomania była zjawiskiem bardzo złożonym. Najbardziej decydujący i ważki był chyba aspekt ekonomiczny zagadnienia. Inaczej mówiąc, w porządek natury wprowadzono porządek giełdy i tulipan zaczął tracić swoje właściwości i uroki kwiatu, bladł, wyzbywał się kolorów i kształtów, stawał się abstrakcją, nazwą, symbolem wymienialnym na pewną ilość pieniędzy. Powstawały tedy skomplikowane tabele, na których poszczególne gatunki ułożone były według zmiennej ceny rynkowej, niczym papiery wartościowe albo kursy walut. Wybiła godzina wielkiej spekulacji.

Przez cały okres tulipomanii — a więc w ciągu kilkunastu lat — na samym szczycie owych cenników utrzymywał się niezmiennie, jak słońce znieruchomiałe w zenicie — „Semper Augustus". Nie poznałem go nigdy osobiście. Daremnie szukać go w kwiaciarniach, które, jak inne nasze sklepy, sprzedają standardowe róże, standardowe jajka, standardowe samochody. Moja wina. Gdybym odwiedzał ogrody botaniczne tak pilnie jak muzea, może doszłoby do spotkania. Znam jednak ten tulipan ze starych kolorowych sztychów. Jest istotnie piękny, dzięki swojej wyszukanej i zarazem prostej harmonii barw. Płatki nieskazitelnie białe, wzdłuż płatków przebiegają rubinowe, płomieniste żyłki, na dnie kielicha błękit, jakby odbicie pogodnego nieba. To był naprawdę okaz wyjątkowo ładny, ale cena jaką osiągnął „Semper Augustus" — pięć tysięcy florenów (równowartość domu z rozległym ogrodem) budzi dreszcz niepokoju. Tamy zdrowego rozsądku zostały przerwane. Odtąd będziemy poruszać się po grząskich rejonach chorobliwej fantazji, gorączkowej chęci zysku, obłąkańczych iluzji i gorzkich rozczarowań.

Zdarzało się, że transakcje zawierane były w naturze, co jeszcze lepiej pozwala wglądnąć w rozmiary szaleństwa. Oto za cebulkę tulipana ,.Wice-Król (wart był połowę tego co „Semper Augustus") płacono w naturaliach jak następuje:

2 wozy pszenicy
4 wozy żyta
4 tłuste woły
8 tłustych świń
12 tłustych owiec
2 beczki wina
4 baryłki przedniego piwa
1000 funtów sera
i jeszcze do tych napojów, jadła i tłustości dodawano łóżko, ubranie i srebrny puchar.

W początkowej fazie tulipomanii ceny szły nieustannie w górę i, jakby wyrazili się maklerzy, tendencja na „giełdzie kwiatowej" była zrazu „przyjazna", potem „ożywiona" aż do „bardzo ożywionej", by w końcu, stało się to dość szybko, przejść w stan zupełnie niekontrolowanej zdrowym rozsądkiem euforii.
Otwierała się coraz większa przepaść między realną wartością oferowanych sadzonek a ceną, jaką za nie płacono. A płacono chętnie, z radością, jakby w przeczuciu bliskiego uśmiechu losu. Większość tych, których dotknęła tulipanowa mania, grała na hossę, to znaczy w przekonaniu, że koniunktura zwyżkowa będzie utrzymywała się wiecznie (czy nie przypominają progresistów?), że dziś kupiona cebulka podwoi swoją wartość jutro, najdalej pojutrze. Można w tych fantastycznych spekulacjach, jeśli traktować je na serio, bez ironii (bo „starszeństwo" w historii wcale do tego nie upoważnia), dopatrzeć się czegoś głębszego — na przykład starego mitu ludzkości o cudownym rozmnożeniu.

W kategoriach ziemskich sprawa wyglądała tak: sprzedawcy nie liczyli się zupełnie z możliwościami nabywców, a co gorsza nabywcy jakby zatracili całkowicie instynkt samozachowawczy i nie liczyli się z możliwościami własnymi. Hektyczny nastrój, jaki towarzyszy wielkim operacjom giełdowym, jest powszechnie znany, ale w przypadku tulipomanii było to coś bardziej poważnego, bardziej patologicznego niż „nastrój".

Dewiacje psychiczne określane nazwą manii posiadają pewną wspólną cechę. Osobnicy dotknięci tą przypadłością mają tendencję do stwarzania urojonych autonomicznych światów, rządzonych własnymi prawami. W naszym przypadku była to jakby gigantyczna loteria kwiatowa i wszyscy grający oczekiwali głównej wygranej. Gra nie toczyła się jednak na wynajętej w tym celu wyspie, lecz w kraju, gdzie kardynalnymi cnotami były: rozwaga, umiarkowanie i — wypłacalność. System oparty na mieszczańskiej kalkulacji nie mógł współżyć z systemem finansowych fantasmagorii. Kolizja świata pragnień z potoczną realnością była nieunikniona i, jak zwykle w takich przypadkach, bolesna. Warto zastanowić się teraz, w jaki sposób, w jakich miejscach i jakich społecznych ramach odbywała się spekulacja cebulkami tulipana. Najbliższa prawdy odpowiedź brzmi: na marginesie normalnego życia gospodarczego, żeby nie powiedzieć, w jego ciemnych zakamarkach. Kilka razy wspomnieliśmy o giełdzie, ale nie należy tego rozumieć dosłownie. Nie było nigdy i nie mogło być żadnej oficjalnej tulipanowej giełdy, bowiem ta instytucja zakłada jawność, dopuszcza  ograniczoną ilość uprawnionych, a wyniki transakcji podawane są do  wiadomości ogółu zainteresowanych.

Natomiast wiemy, że dziki handel tulipanami budził poważną troskę i zaniepokojenie władz. Wydawano tedy zarządzenia, których intencją było, jeśli nie wyeliminowanie, to choćby ograniczenie, utemperowanie tego groźnego zjawiska społecznego. Niewiele to jednak pomagało, dokładnie mówiąc, miało skutek wręcz przeciwny do zamierzonego. żywioły nie dają się uciszyć łagodną perswazją.

Kraj żył w gorączce. Ktokolwiek ma w pamięci wojnę, wie dobrze, że najbardziej fantastyczna i nie sprawdzona informacja potrafi dobyć ludzi z dna rozpaczy i przenieść na zawrotne wyżyny optymizmu i złudnych nadziei. Podobnie było w naszym przypadku. Wieści o nagłych fortunach zdobytych dzięki tulipanom rozchodziły się lotem błyskawicy. Oto pewien obywatel Amsterdamu, posiadający mały ogródek, zarobił w ciągu czterech miesięcy 60 tysięcy florenów, majątek, o którym nie śnił nawet przeciętny kupiec u schyłku swego pracowitego żywota. Albo ów Anglik, który wcale nie znał się na kwiatach, a zdołał zbić 5000 funtów drogą przemyślnych spekulacji. Trzeba było mieć, zaiste, stoicki charakter, aby nie oprzeć się tym pokusom.

Ponieważ cały proceder był nieoficjalny, co więcej, miał charakter gry zakazanej, właśnie dlatego stawał się coraz bardziej pociągający i zdobywał coraz nowych adeptów. Zupełnie jak w okresie prohibicji: nawet umiarkowani amatorzy napojów wyskokowych manifestują swoją wolność nadmiernym wchłanianiem alkoholu.

Nie ma, oczywiście, żadnych statystyk, które by mówiły o tym, ile osób dotkniętych było manią tulipanową. Można jednak z dużą dozą  prawdopodobieństwa sądzie, że liczba ich wynosiła dziesiątki tysięcy. A przy tym, co jest szczególnie ważne, nie dają się oni zaliczyć do żadnej określonej grupy społecznej. Są pośród nich bogaci i biedni, kupcy i tkacze, rzeźnicy i studenci, malarze i chłopi, kopacze torfu i poeci, urzędnicy miejscy i sprzedawcy starzyzny, żeglarze i zacne wdowy, osoby powszechnie szanowane i rzezimieszki. Nawet wyznawcy wszystkich dwudziestu kilku wyznań biorą zgodny udział w tym wyścigu po fortunę.

Oczywiście, biedni ryzykują więcej, biedni ryzykują wszystko. Kiedy czytamy, że pewien rzezimieszek wciągnięty w wir spekulacji zastawił swoje narzędzia, uświadamiamy sobie całą grozę sytuacji. Kaznodzieje ciskają z ambon gromy na wszeteczną tulipomanię, ale oni sami, jak twierdzą złośliwi, wymykają się chyłkiem do innych miast, by oddawać się bez niepożądanych świadków grzesznej pasji.

Ale mniejsza o pastorów. Oni zawsze się jakoś wytłumaczą na Sądzie Ostatecznym. Gorzej, czy wręcz haniebnie, że do akcji wciągnięto dzieci. Ponieważ sukces w grze polegał między innymi na zebraniu możliwie największej ilości informacji (ceny, miejsca transakcji, fluktuacji koniunktury albo, mówiąc prościej, jakie cebulki tulipana wyniósł sąsiad pod pazuchą i za ile sprzedał w tawernie „Pod Ryczącym Osłem") — tego wszystkiego musiał się dowiedzieć wyrostek spełniający niegodną funkcję szpiega.

Gorączka, maligna i bezsenność. Bezsenność, bo wiele transakcji tulipanowych dochodziło do skutku nocą. Czynny udział w spekulacjach pochłaniał nierzadko kilkanaście godzin dziennie i nie dawał się pogodzić z innym, bardziej produktywnym zajęciem. Ci, którzy sami hodowali tulipany, żyli jak skąpcy na worku złota. W ogródkach zakładano tedy przemyślne systemy dzwonków alarmowych, które miały poderwać właściciela na równe nogi, jeśli do drogocennych grządek zbliżył się nieproszony gość.

O epidemicznym charakterze tulipomanii świadczy jej ogromny zasięg terenowy. Dotknęła bowiem nie tylko okręgi tradycyjnie ogrodnicze, jak na przykład okolice Haarlemu, ale także Amsterdam, Alkmaar, Hoorn, Enkhuizen, Utrecht, Rotterdam — więc wszystkie większe skupiska w Holandii. I tam właśnie liczba ofiar była najwyższa. Bakcyl tulipomanii unosił się wszędzie, zagrażał wszystkim. O ileż łatwiej rozprawić się z wrogiem widzialnym: zamyka się bramy miasta, na mury wychodzą dzielni obrońcy...

Ale istnieje przecież coś, co nazywamy siłą rozumu i ona właśnie stanowi (nie zawsze) skuteczną broń przeciwko rozpętanym irracjonalnym mocom. Wiemy dobrze, że Holandia była krajem ludzi czytających, mądrych autorów, wykształconych księgarzy i światłych wydawców. Zagadnienia aktualne znajdowały bardzo szybko swój oddźwięk w druku i dotyczyło to nie tylko poważnych sporów politycznych czy religijnych, ale także sprawa tulipomanii, której rozmiary budziły zrozumiały niepokój, spotykała się ze zdecydowanym oporem i protestem trzeźwych obywateli. Ale cóż. Państwo było liberalne, opinia społeczna zróżnicowana, więc obok głosów rozsądku ukazywały się pisemka stanowiące swego rodzaju praktyczne wprowadzenia w zasady tulipanowej spekulacji, prolegomena obłędu, samouczki, jak zostać szaleńcem.

A była w tym wszystkim metoda i nawet rytuał. Oto jeden z autorów zaleca, że jeśli komuś udało się wyhodować nieznaną odmianę tulipana, winien postąpić w ten sposób: udać się niezwłocznie (czas nagli, bo może komuś innemu udała się podobna sztuczka) do fachowca-ogrodnika, nie sam, ale w towarzystwie znajomych, przyjaciół, a nawet przygodnie spotkanych osób. Cel jest oczywisty: nadać zdarzeniu możliwie największą publicity. U owego ogrodnika odbywa się narada, w czasie której każdy z obecnych wypowiada się o nowym botanicznym objawieniu. Zupełnie jak wysokie kolegia kościelne, zajmujące się problemami prawdziwych i urojonych cudów.

Teraz następuje część bardzo istotna, powiedzielibyśmy komparatystyczna, porównanie nowej odmiany z odmianami znanymi. Jeśli wykazuje ona podobieństwo do jakiegoś głośnego „Admirała", ale jest mniej urodziwa, należy ją skromnie nazwać „Generałem". Ten obrządek chrzcin jest niesłychanie ważny. Tulipan staje się osobowością lub, mniej górnolotnie, używając terminologii giełdowej, dopuszczonym do obrotu walorem. Na koniec trzeba uraczyć wszystkich obecnych przednim winem, bo przecież to oni rozniosą wiadomość o narodzinach i będą głosić wdzięki nowej odmiany. Transakcje cebulkami tulipana odbywały się w oparach piwa, jałowcówki i baraniny, to znaczy w gospodach, zajazdach, tawernach. Niektóre z nich miały specjalnie przeznaczone do tego celu pokoje. Były to jakby kluby, czy też filie ogromnej, dobrze zakonspirowanej giełdy. Walka o każdą cenną odmianę tulipana musiała być zażarta. Jeśli ubiegało się o nią kilku nabywców, ten który pragnął ich przelicytować dodawał do już i tak wygórowanej ceny — karetę z parą koni.

Cały kraj pokrywa sieć mniej lub bardziej znanych, sekretnych i prawie jawnych, „jaskiń" tulipanowego hazardu. Nie ma w tym żadnej demonicznej siły, ale prosta reguła każdej „wielkiej gry", każdego potężnego nałogu — wciągnąć, usidlić jak największą ilość osób. Ponieważ szaleństwa nie można uzasadnić logicznie, trzeba mieć na obronę mocną statystykę — tak robią wszyscy, albo prawie wszyscy, także politycy. Wyeliminować, pokaźnie zmniejszyć ilość tych, którzy stoją z boku, przyglądają się krytycznie, psują zabawę. Świat maniaków tulipanowych dąży do tego, żeby stać się światem totalnym. Jak odbywało się to w praktyce? Istnieje dokument, co prawda literacki, ale wiarygodny, który dostarcza cennych informacji o sposobach zdobywania nowych adeptów. Dialog toczy się między dwoma przyjaciółmi. Pierwszy — Pieter — jest wytrawnym spekulantem, drugi — Jan — odgrywa w rozmowie rolę „pierwszej naiwnej".

Pieter: Bardzo cię lubię. Dlatego chciałbym zaproponować tobie pewną korzystną transakcję. Robię to bezinteresownie, z czystej przyjaźni.
Jan: Słucham pilnie, mój drogi.
Pieter: Otóż mam cebulkę tulipana „Arlekin". To bardzo piękna odmiana i w dodatku ogromnie poszukiwana na rynku.
Jan: Ależ ja nigdy w życiu nie zajmowałem się kwiatami. Nie mam nawet ogrodu.
Pieter: Nic nie rozumiesz. Proszę, posłuchaj mnie dobrze, nie przerywaj, bo kto wie, może dzisiaj wielkie szczęście puka do twoich drzwi. Czy mogę mówić dalej?
Jan: Tak, tak, oczywiście.
Pieter: Otóż cebulka „Arlekina" warta jest sto, a nawet więcej florenów. W imię naszej niezmąconej, jak już wspomniałem, przyjaźni oddam ci ją za pięćdziesiąt florenów. Jeszcze dziś. bez wysiłku, możesz zarobić sporo pieniędzy.
Jan: To doprawdy wspaniała propozycja! Takiej historii jeszcze nie miałem, jak żyję. Tylko powiedz mi, proszę, co ja mam począć z tym „Arlekinem". Nie stanę przecież na rogu ulicy...
Pieter: Wyjawię tobie całą tajemnicę. Zakonotuj to dobrze w pamięci. Dlaczego się wiercisz?
Jan: Słucham, tylko mąci mi się trochę w głowie.
Pieter: Zrób dokładnie tak, jak mówię: idź do zajazdu „Pod Lwem". Zapytaj gospodarza, gdzie gromadzą się handlarze tulipanami. Wejdziesz do wskazanego pokoju. Wtedy ktoś odezwie się bardzo grubym głosem (ale ty się nie daj zbić z tropu): „Wszedł tu obcy". W odpowiedzi na to masz zagdakać jak kura. Od tego momentu będziesz zaliczony w poczet handlarzy.

Niech Bóg ma w opiece kalwińską duszę Jana! Rozstajemy się z nim na progu farsy, o krok od tragedii. Dalsze jego losy spowija mrok. Nie wiadomo nawet, czy udało mu się w decydującym momencie odpowiednio przekonywająco zagdakać. Na podstawie przytoczonej opowiastki istnieje słaba nadzieja, żeby został rekinem tulipanowej giełdy. Wydaje się, że przypisana mu jest rola ofiary.

Jeszcze jeden szczegół zasługuje na uwagę. Wprowadzenie do branży tulipomaniaków przypomina pewne, skądinąd znane, wzory. Z zachowaniem wszelkich proporcji przywodzi na myśl rytuał inicjacji. Oczywiście, loże masońskie urządzały to z większą pompą i z większą znajomością wiedzy ezoterycznej.

Mania jest podniosłym stanem duszy. Ci. którzy jej nie przeżyli choć raz, są w jakiś sposób ubożsi. A poza tym, w pewnych określonych warunkach przynosi korzyści. Nikomu nieznany, bo ani poeta, ani malarz, ani mąż stanu, zwykły człowiek wspomina z niekłamanym sentymentem czasy tulipanowej manii. Nazywał się Waermondt, urzędował zawsze w tej samej tawernie i pełnił funkcję maklera. Między jedną a drugą transakcją „zajadałem smażone mięso i ryby, a także kury i zające, ba, nawet delikatne pasztety. Do tego piłem wino i piwo od samego rana do trzeciej lub czwartej w nocy. Zawsze wynosiłem więcej pieniędzy w kieszeni, niż miałem na początku dnia". Oto prawdziwa Szlarafia — kraina sytego lenistwa.

3.
La maladie infectieuse tend a la fois a se perpetuer et, pour assurer cette perpetuite, a se modifier suiuant les circonstances.
Charles Nicolle

Największe nasilenie tulipomanii przypada na lata 1634-1637. Zimą roku 1637 nastąpił potężny krach; cały urojony świat rozpadł się w gruzy. Gdyby komuś udało się odtworzyć „krzywą tulipanowej gorączki", okazałoby się, że przypomina do złudzenia wykres temperatury pacjenta chorego na ciężką chorobę zakaźną — linia szybko rośnie, utrzymuje się czas jakiś na bardzo wysokim poziomie, na koniec gwałtownie spada.

Nasuwa się jednak pytanie — jakie fatum czy nieubłagana logika wydarzeń sprawiły, że stało się towłaśnie owej zimy 1637 roku? Odpowiedzi jest wiele i to oznacza koniec.

Niektórzy sądzą, że zwycięstwo nad tulipanową epidemią jest zasługą zdrowej części holenderskiego społeczeństwa. To oni stworzyli pas sanitarny, zatamowali rozprzestrzenienie się choroby. Nie brak było takich, którzy czynnie przeciwstawiali się tulipomanii. Opozycja musiała być dość silna, skoro do dziś zachowało się z tamtych czasów sporo broszurek, pism, ulotnych pamfletów, satyr i rycin wyśmiewających bezlitośnie nieszczęsnych maniaków. W języku potocznym nazywano ich „zakapturzonymi", czyli wariatami. Umysłowo chorzy nosili wówczas zaciągnięte na twarz kaptury — swoisty zabieg „wizualnej" ochrony zdrowej części narodu.

Hendrick Pot, malarz portretów zbiorowych, obrazów religijnych i scen rodzajowych, przedstawił podzasłoną przejrzystej alegorii, w dziele Wóz szaleńców — manię, która nawiedziła jego kraj. Na tym wozie rozpoznajemy Florę, która trzyma w ręku trzy najcenniejsze odmiany tulipana — „Semper Augustus", „Generał Boi" i „Admirał Hoorn". Za opiekunką przyrody pięć symbolicznych postaci — Nicpoń, Spragniony Bogactw, Pijak oraz dwie damy: Próżna Nadzieja i Nędza. Za wozem biegnie wielki tłum ludzi, którzy wołają: „My też chcemy sprzedać nasze tulipany".


Niezliczona ilość historyjek, anegdot i dowcipów świadczy o tym, że na tulipomanię odpowiedziano zdecydowaną tulipofobią, zaciekłą wrogością do tej niewinnej przecież rośliny. Doprawdy, nie zasłużyła ona ani na nieprzytomne uwielbienie, ani także na pogardę bez granic. Ale opowiadamy o czasach rozkołysanych namiętności. Otóż mówiono, że nie kto inny, ale wykładowca uniwersytetu w Lejdzie, i to żaden teolog, lecz profesor botaniki Forstius, gdziekolwiek zobaczył tulipana, szarżował na niego i niszczył przy pomocy laski, przeistaczając się w ten niewybredny sposób z uczonego w inkwizytora i moralistę.

Laska Forstiusa nie posiadała magicznej władzy, a najbardziej nawet zjadliwe pamflety nie były w stanie poskromić szaleństwa. Są więc tacy, którzy twierdzą, że śmiertelny cios tulipomanii zadała władza, jej mądre rozporządzenia i dekrety. Zdawano sobie dobrze sprawę z tego, że sytuacja jest poważna i nie można przyglądać się jej biernie, bowiem nie ujęta w żadne ramy spekulacja zagraża podstawom gospodarki narodowej.

Szereg instytucji, od cechu kwiaciarzy aż po Stany Generalne, czyli parlament, postanowiło dać odpór szaleństwu. Posypały się więc zarządzenia i uchwały zrazu chwiejne i nieskuteczne, aż po drastyczny dekret Stanów z kwietnia 1637 roku, którym anulowano spekulacyjne umowy, a także ustalono wartość maksymalną cebulki tulipana. Wynosiła ona 50 florenów. „Semper Augustus" był wart obecnie jedną setną niedawnej ceny giełdowej. Stało się to szybko i nieoczekiwanie jak rewolucja pałacowa, jak detronizacja cesarza.

Wysiłki władzy zmierzające do pokonania tulipomanii, troska o losy i mienie obywateli są naturalnie godne pochwały i należy je w pełni docenić. Zdaje się jednak, że większość badaczy mylnie przypisuje im rolę decydującą. Z doświadczenia wiemy, że wszelkie zakazy i prohibicja w przypadkach,powiedzmy, ostrego nasilenia narkomanii, dają skutek wręcz odwrotny do zamierzonego. Od czasów raju zakazane owoce są najbardziej godne pożądania.

Decyzja Stanów Generalnych zapadła późno, bardzo późno, w czasie, kiedy mania już dogasała. Było to więc konsylium zebrane przy łożu beznadziejnie chorego lub, używając wyrażenia zaczerpniętego ze słownika tauromachii, coup de grace. Naprawdę niczego już nie można było uratować.

W naszym przekonaniu tulipomanię zabiło jej własne szaleństwo. Dowodów na poparcie tej tezy dostarcza analiza zmiennych nastrojów tulipanowej giełdy. W okresie euforii zyski spekulantów były ogromne, tyle tylko że nie zawsze wyrażały się w obiegowej walucie, gotówce, lecz w kredycie. Właściciel odmiany „Semper Augustus" był powszechnie uważany za bogacza, mógł więc zaciągać spore długi i tak też najczęściej robił. Szalone obroty giełdowe stawały się coraz bardziej abstrakcyjne. Sprzedawano już nie cebulki (ich wartość była najzupełniej umowna, coraz odleglejsza od rzeczywistości i zdrowego rozsądku), ale nazwy cebulek, niczym akcje, i zmieniały one właścicieli często dziesięć razy dziennie.

Ceny rosły i liczono, że będą rosły w nieskończoność, bowiem taka jest logika manii. Wielka część przezornych magazynowała swoje „walory", aby rzucić je na rynek w momencie najbardziej sprzyjającej koniunktury. I właśnie ci przezorni — jak to bywa zwykle z ciułaczami zaplątanymi w sieci hazardu — ponieśli klęskę najdotkliwszą. Już w roku 1636 załamała się wiara w świetlaną przyszłość tulipomanii. Runął gmach zaufania i wybujałych iluzji. Podaż tulipana była coraz większa, popyt malał zatrważająco. Na koniec wszyscy chcieli sprzedawać, ale nie było już śmiałych ryzykantów. Tę właśnie fazę tulipomanii przedstawił trafnie Hendrick Pot. Rozpaczliwy okrzyk tłumu biegnącego za pojazdem Flory staje się w tym kontekście zupełnie jasny.

Tak więc kryzys wyprzedził znacznie interwencję władzy. Dnia 3 stycznia 1637 roku, a więc przeszło cztery miesiące przed dekretem Stanów Generalnych, pewien ogrodnik amsterdamski kupił okazyjnie cenną cebulkę tulipana za 1250 florenów. Zrazu uszczęśliwiony, zorientował się wkrótce, że nie zdoła jej sprzedać ani za połowę, ani nawet za jedną dziesiątą kosztów własnych. Teraz bowiem nastąpił ostry kurs w dół i gra szła już nie o to, aby zarobić, ale możliwie jak najmniej stracić. Cała historia tej nieszczęsnej afery rozpięta jest między dwoma biegunami: długim desperackim atakiem tłumów po fortunę i nagłym, dzikim popłochem.

A więc rozstajemy się z tulipomanią i będzie to rozstanie pełne łez, złorzeczeń i jęków. Małą pociechą dla poszkodowanych jest stwierdzenie, że nie mogło stać się inaczej.

Jaki jest bilans? Ponieważ wszystko odbywało się niejawnie, na marginesach, w ciemnych korytarzach, w podziemiach oficjalnego życia, trudno w wartościach wymiernych ocenić rozmiary tej katastrofy. Ale bilans był bez wątpienia  tragiczny. Tysiące zrujnowanych majątków, dziesiątki tysięcy ludzi bez pracy i w dodatku zagrożonych procesami. Niewypłacalność z reguły karana była  surowym więzieniem. Tych, którzy lekkomyślnie zaciągnęli pożyczki, były legiony. I wreszcie, czego nie obejmuje żadna statystyka — długa lista niewinnych rodzin, pozbawionych środków egzystencji, dzieci skazane na nędzę lub dobroczynność publiczną, złamane kariery mężczyzn, ich zniszczona reputacja i godność. Bankrutom pozostało niewiele dróg wyjścia: zaciągnięcie się do floty (wymagało to pewnych kwalifikacji) lub żebractwo — co już nie wymagało żadnych specjalnych uzdolnień. Nie trzeba nas przekonywać, że była to tragedia „tylko" mieszczańska. Ale skala namiętności spekulantów kwiatami równała się skali bohaterskiego tenora w operze. Aria giełdziarzy była donośna i trywialna — to oczywiste. Jeśli już dalej mamy ciągnąć za włosy te teatralne analogie — grano bez miecza i krwi, bez trucizny nawet. Więc dlaczego, u licha, wzruszają wyobraźnię?

We wszystkich okresach tulipomanii — nie tylko w czasie fatalnego epilogu, ale także w dniach jej zwycięskiej euforii — zdarzały się małe i wielkie dramaty ludzkie. Spośród wielu, jakie zachowała pamięć, wybieramy jeden. Temat, jak żywcem wzięty z opowiadań Czechowa.

Związek kwiaciarzy w Haarlemie został zaalarmowany wiadomością  sensacyjną, która wszystkich wprawiła w stan gorączkowego podniecenia. Otóż jakiś ubogi, nikomu nieznany szewc z Hagi wyhodował niezwykłą odmianę tulipana zwanego „Czarnym". Postanowiono natychmiast działać, to znaczy zbadać sprawę na miejscu i, jeżeli to jest tylko możliwe, zdobyć okaz. Pięciu czarno ubranychpanów wkracza do mrocznej izdebki szewca. Rozpoczynają się pertraktacje handlowe, bardzo dziwne pertraktacje, bo panowie z Haarlemu grają rolę dobroczyńców, że niby z czystej filantropii przyszli tu, aby pomóc biednemu rzemieślnikowi, ale jednocześnie nie potrafią ukryć, jak ogromnie zależy im na posiadaniu „Czarnego Tulipana". Mistrz kopyta i dratwy zorientował się w sytuacji, stara się osiągnąć jak najwyższą cenę. Targ w targ, wreszcie transakcja dochodzi do skutku — 1500 florenów, suma istotnie niebagatelna. Chwila szczęścia biednego szewca.

Teraz następuje coś nieoczekiwanego, co w dramacie nazywa się punktem zwrotnym. Kupcy rzucają nabytą tak wielkim kosztem cebulkę na ziemię i z furią rozdeptują ją nogami na miazgę. „Idioto — krzyczą do osłupiałego latacza butów — my też mamy sadzonkę 'Czarnego Tulipana". A poza tym nikt na świecie! Nie ma jej żaden król, żaden cesarz, żaden sułtan. Gdybyś zażądał za swoją cebulkę 10 000 florenów i do tego parę koni, zapłacilibyśmy bez słowa. I jeszcze sobie zapamiętaj: drugi raz w życiu nie uśmiechnie się do ciebie szczęście, bo jesteś cymbał". I wychodzą. Szewc powlókł się chwiejnym krokiem na swoje poddasze, legł na łóżku, nakrył się płaszczem i wyzionął ducha.

Tulipomania — największy znany nam botaniczny obłęd — była epizodem wpisanym na marginesie Wielkiej Historii. Wybraliśmy ją nie bez powodu. Trzeba to uczciwie wyznać: mamy dziwne upodobanie do przedstawiania szaleństw w przybytkach rozsądku i lubimy zajmować się katastrofami na tle łagodnego krajobrazu. Są jednak powody bardziej ważkie niż płoche skłonności osobiste czy estetyczne. Bo czyż opisana afera nie przypomina innych, bardziej groźnych szaleństw ludzkości, polegających na bezrozumnym przywiązaniu do jednej idei, jednego symbolu, jednej formuły szczęścia?

Dlatego nie można postawić wielkiej kropki po dacie 1637 i uznać sprawę za definitywnie zakończoną. Nie jest rzeczą rozsądną wymazać ją z pamięci lub zaliczyć do niepojętych dziwactw przeszłości. Jeśli tulipomania była rodzajem psychicznej epidemii — a tak ośmielamy się sądzić — istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że któregoś dnia, w tej czy innej postaci nawiedzi nas znowu.

W jakimś porcie Dalekiego Wschodu wchodzi właśnie na pokład.

Zbigniew Herbert, esej z książki:
Martwa natura z wędzidłem